Unpacking (Steam | Google Play) to urocza gra wydana w listopadzie 2021 przez studio Witch Beam i Humble Games. W tym tytule naszym celem jest, jak sama nazwa wskazuje, rozpokowywać. Tak, naszym zadaniem jest rozpakowywać kartony z osobistymi przedmiotami i ustawiać je na odpowiednich miejscach. Coś w stylu “symulatora przeprowadzek”.
Naszym zadaniem, tak jak już wcześniej wspomniałem, rozpakowywanie pudeł podczas przeprowadzek. Nasze spostrzegawcze oko może jednak dojrzeć pewne tło w tej grze: mamy jakąś postać (dosyć szybko można zauważyć, że jest to najprawdopodobniej dziewczyna) i jej historia opowiedziana jest poprzez te przeprowadzki. Wpierw jesteśmy dzieckiem, więc do ogarnięcia mamy jeden pokój: naszej bohaterki. Wypełniamy go zabawkami, mazakami, kredkami i książkami.
Dalej historia toczy się w innym mieszkaniu, które najpewniej wynajmuje nasza bohaterka. W końcu tyczy się to jej dalszej edukacji i zainteresowań obracających się wokół rysowania. Każde kolejne mieszkanie do kolejna opowieść o kolejnych trudach życia, znajomościach, miłościach, poszukiwaniu samego siebie. Te historie nie są długie, ale kończą i zaczynają się na kolejnej przeprowadzce. Samego końca Wam nie zdradzę – ten myślę, że lepiej kiedy poznacie sami. 😉
Ten tytuł nie jest ani długi, ani wymagający. Da się go ukończyć dosyć szybko i nie sprawia, że musimy siedzieć nad nim długie godziny, aby przejść do kolejnego mieszkania. Nie – powiedziałbym nawet, że twórcy bardzo mocno nastawili się na to, aby nas tą grą zrelaksować, a przy okazji opowiedzieć historię naszej bohaterki.
Jestem tą grą oczarowany i przyznam bez bicia, że bardzo chciałbym zobaczyć jakąś kontynuację lub też poznać historię jakieś innej osoby. Unpacking to niesamowity tytuł przenoszący nas w świat pełen kartonów, których musimy się pozbyć, aby zbudować miły i przyjemny dom. Ten tytuł polecam z całego serca.
Nadszedł ten wyczekiwany przeze mnie moment, kiedy to mogę światu obwieścić, że zdaliśmy klucze od tamtego domu i wzięliśmy pierwszy głęboki oddech pełen wolności od przenoszenia i sprzątania. Zostało jeszcze rozpakowywanie, ale to idzie nam jakoś sprawniej. To ostatnia przeprowadzka w Anglii, więc z lekkością idzie nam rozpakowywanie kolejnych siatek i układanie rzeczy na “swoje miejsce”.
Chociaż cały czas się łapie na tym, że mówię “przy następnej przeprowadzce”. Następnej (w tym kraju) już nie będzie! 😀 W tej chwili brzmi to dla mnie conajmniej kosmicznie!
Na pomoc przybyła też moja matka, która narzuciła nam takie tempo, że to cud, że żyjemy. Chociaż jej pomoc była nieoceniona to jednak było parę momentów, gdzie byłem na skraju załamania. W życiu tak się nie nabiegałem z rzeczami, jak nabiegałem się za nią, żeby nie wyrzucała Smoczyńskiemu zabawek albo nie pakowała śmieci do auta. :<
W międzyczasie zmieniłem też pracę! Podoba mi się organizacja wszystkiego w nowym miejscu (tzn. nie muszę sam pisać stosów notatek tylko mam je gotowe i mogę robić rzeczy nie umiejąc ich robić!), wyluzowany sposób pracy (bo jest nas od groma i ciut ciut, i zawsze się zdąży), nowa pani menadżer zachęca nas do apprenticeshipów (opisałem je trochę tutaj), więc zaświeciły mi się oczka. Mam zielone światło, aby zacząć level 4, czyli idę na studia! 😀 Mój cel to level 6, czyli licencjat, a potem, jeśli się uda, level 7, czyli magisterka. Pod koniec miesiąca idę się popytać, co i jak, bo odkąd byłem apprenticem zmieniło się trochę rzeczy. 😀
To wszystko wpłynęło też bardzo dobrze na nasz budżet, co mnie cieszy, bo można kupić więcej gier! 😀 Ostatnio kupiłem Dragon Age: Origins z dodatkiem Awakening, bo te (w sensie płyty) zostały w Polsce i jak tylko skończę Dragon Age: Inquisition to zajmę się pierwszą częścią (zaraz po grze Cultist Simulator, bo i ta mi wpadła dzięki Humble Bundle). Będę się też brał za wszystkie gry z serii Assassin’s Creed i mam w sumie kilka innych serii gier, więc 2019 będzie rokiem produkcji AAA. Aczkolwiek nie zdziwcie się, jeśli ich opisy pojawią się w 2020. 😀
No i mam w końcu Heroes of Might & Magic III! Jedna z moich ulubionych gier z dzieciństwa trafiła w końcu do mojej kolekcji! Jestem tak tym faktem uradowany, że czuję się, jakbym miał znowu 10 lat i obrywał bęcki od komputera tak bardzo, aż w ruch szły kody do momentu, kiedy pół ekranu było zasypane komunikatem “oszust”. 😛
Nie muszę chyba też pisać, że do Monster Prom wyszedł dodatek, za który się właśnie zabrałem i jestem na etapie randkowania z komputerem z biblioteki. Jeśli tak często będę grał w tą grę to najpewniej zgnije mi mózg do reszty! 😀
Smoczyński za to gra w swoje gry edukacyjne, z których jest niesamowicie zadowolony. Poprawiła mu się motoryka palców, uwielbia wciskać wszelkie przyciski (także przypięcie go do fotelika, czy krzesła nie ma już trochę sensu :P), a najbardziej wsadzać palce do dziurek od klucza. Jedna już została zaszpachlowana, bo paluch mało co nie uktnął…
Szukaliśmy mu telefonu, aby miał więcej ciekawych gier (i nie rozładowywał mi mojego telefonu, bo jednak czasem się on przydaje, a te gry żrą prąd jak głupie). Wszystkie dziecioodporne modele są tak ciężkie, że gdyby nimi rzucić w kogoś to ten ktoś byłby martwy. Padła więc decyzja “Mefciu, kup sobie Samsunga S9, a jemu oddaj S7”. Zerkając na stronę Samsunga zauważyłem, że wychodzi S10 i z takim typowym dla mnie uśmiechem (zwanym też diabelskim) zapytałem się, czy nie chce. Połówkę ogarnęła radość, poczytała, potwierdziła, więc zamówiłem w przedsprzedaży. I pierwszy raz tak bardzo oboje czekamy na dzień kobiet, bo wtedy ma przyjść. 😛
Swoją drogą mogę oficjalnie powiedzieć: zaczęło się! Smoczyński wpadł w nasz zwyczaj dziedziczenia telefonów po sobie. 🙂 Na razie będzie go używał jedynie kilka razy w ciągu dnia po maksymalnie 10 minut na raz, bo w końcu to dziecko i się szybko nudzi. 😛
Na sam koniec powiem, że byliśmy też sprezentować naszemu rydwanowi grozy nowe opony (zwane też bucikami), bo stare się wytarły (bo jak się człowiek tyle przeprowadza to nawet auto mówi dość). Pokręciliśmy się po salonie, pooglądaliśmy nowe modele aut, pomierzyliśmy pojemność bagażnika Smoczyńskim i przede wszystkim miło spędziliśmy czas. 😛 Widzieliśmy nowszą wersję naszego pojazdu i jesteśmy nią zachwyceni. Nie powiem, że kusi, ale nie mamy potrzeby posiadania dwóch aut. Na razie. :>
To chyba ostatni wpis z tej mini-serii, która pozwala mi oderwać się czasem od wiru przeprowadzki i wrócić tutaj na bloga. Chyba, bo być może już jutro zaczną wracać normalne notki (o ile można je takimi nazwać :P). Komputer już poskładany – tylko prądu mi trzeba! (bo nie ma gniazdka i trzeba kabel ciągnąć)
Przeprowadzka idzie nam błyskawicznie dzięki pomocy mojej matki. Nie dlatego, że ona dużo robi, ale dlatego, że my biegamy jak mróweczki, aby ona czegoś NIE ZROBIŁA. Dosłownie taki mentalny bicz na nas. Moja matka, niestety, pcha się wszędzie tam, gdzie nie powinna (próbuje mi układać rzeczy w nowym mieszkaniu, próbuje wyrzucać niepotrzebne rzeczy w popednim, a niepotrzebne wg. niej są zabawki Smoczyńskiego). Na szczęście upchnęliśmy ją tam, gdzie nie zrobi szkód, a ona będzie się czuła potrzebna, więc na razie jest spokój. 🙂
Doceniam to, że mimo wszystko stara się nie włazić nam pod nogi i nawet zrezygnowała z perfum, bo wszyscy dzielimy alergię na tenże wynalazek – oczywiście w różnym stopniu. Razem z Połówką nie pokazujemy tego tak po sobie, ale jak Smoczyński zaczął ostentacyjnie kichać, kaszleć, prychać i uciekać od swojej babci to już nie było odwrotu. 😀
Co do przeprowadzki to mamy już sporo rzeczy przewiezione, trochę mebli kupionych, Smoczyński ma swój park rozrywki, po którym biega jak opętany (składa się póki co z ogrodzenia oraz tego i tego). Oczywiście nasz mały pędrak próbuje włazić do namiotu przez najmniejszą możliwą dziurę…
Swoją drogą to on dostał tyle zabawek ostatnio, że już sam nie wie, czym ma się bawić. Pfff, amator! 😀
Ostatnio też byliśmy po jedzenie na wynos w chińskiej knajpie i zamówiliśmy w sumie 6 porcji z czego 3 były bardzo duże. Kobieta z przerażeniem pytała, czy na pewno tyle chcemy, bo to porcja dla 5 osób (a nas 3 plus Smoczyński). Poczuliśmy się niedocenieni. 😛
Czeka nas jeszcze trochę pracy, ale zbliżamy się do końca. W końcu! Nie lubię przeprowadzek, a w szczególności takich wymuszonych. Ale to jest już raczej ostatnia przeprowadzka w tym kraju. 😉
Mam nadzieję, że wszystko pójdzie sprawnie i za około dwa tygodnie pożegnamy ten wyczerpujący etap życia na dobre!
Tak, ta notka to znak, że wciąż przechodzimy armagedon i nie jestem w stanie wrócić do tak bardzo pożądanej przeze mnie “normalności”. Przede wszystkim nie mam normalnego dostępu do mojego komputera, więc notki wiszą sobie nieskończone, bo wszystkie zdjęcia, czy screenshoty utknęły poza moim zasięgiem. Mam pod ręką jedynie laptopa, a tam jedyne, co jest mojego, to konto na steamie i dostęp do bloga. 😀
Stwierdziłem sobie, że skoro nie mogę egzystować normalnie, to będę egzystować najlepiej jak umiem przy obecnej sytuacji. Czyli z notek informacyjnych zrobiła się mini seria odnośnie obecnej przeprowadzki, chorowania i typowej dawki gier. 😛
Zacznijmy od kwestii zdrowotnych: Smoczyński miał szkarlatynę, a nie ospę. Dlatego w szspitalu nie działały paracetamole, czy ibuprofeny, a dziecko odżyło po antybiotyku (w domu podobny efekt mieliśmy przy magicznym kebabie).
Niestety wciąż jest z nami kiepsko. Byliśmy u lekarza i werdykt: przyjść za tydzień, łykać paracetamol. Szkoda tylko, że ile lat tu mieszkam, tyle lat próbuję (nieskutecznie) poinformować ich, że paracetamol powoduje u mnie wymioty. I za każdym razem patrzy na mnie (ten sam lekarz), jakbym mu babcię obraził. Bo ich uniwersalny lek na wszystko nie działa w moim przypadku.
Do lekarza będziemy szli niedługo. Niestety…
Przeprowadzka przebiega nam świetnie. Połówka przewiozła taki materac w aucie, w którym bagażnik jest wielkości przeciętnej torby sportowej, a jedno siedzenie z tyłu jest zajęte przez dziecięcy fotelik, którego nie potrafimy zdjąć. 😀 Ja wiem, że materac był zwinięty, ale to i tak przednio wyglądało, kiedy rozwijał się już w momencie wyciągania i wyglądało to tak, jakby zmieścił się tam niezwinięty. 😀
Wszystko idzie nam jednak jak krew z nosa, ponieważ musimy pomalować ściany, a to jest masakra w wypadku dwóch chorych stworzeń. Póki co sypialnia jest gotowa i tam urzędujemy, ale mieliśmy trochę przebojów. Np. mieliśmy zrobić biały pasek na górze ściany, ale się nie da, bo wychodzi szlaczek – wspaniałe, równe ściany… Jakby tego było mało to Smoczyński już polizał ścianę. W końcu nowy dom, nowy smak… 😛 Dywan też w sumie spróbował, a mamy nowiutki, świeżo położony…
Chociaż jesteśmy skupieni na kwestiach zdrowotno-przeprowadzkowych to jednak udało mi się naciągnąć Połówkę na grę Watch Dogs 2 z dodatkami i dodatki do Watch Dogs. A Połówka za to naciągnęła mnie na wiertarkę. Zdecydowanie jesteśmy dziwni w kwestii robienia sobie prezentów. 😛
Liczę, że w przyszłym tygodniu skończymy malować i przenosić rzeczy, a potem pójdzie już z górki. Co jak co, ale zaczynam tęsknić za moim kartoflem z Dragon Age Inquisition… 😛
Trzymajcie kciuki, aby to wszystko poszło sprawnie, bo chciałbym jednak tą naszą “normalność”!
Zacznę od tego, że trafia mnie już szlag z właścicielami mieszkań w Anglii. Postanowił sprzedać dom, więc dostaliśmy wypowiedzenie. Arghh! Nie powiem, co i gdzie mu życzę, bo jednak chciałbym, aby ten blog został kulturalnym miejscem.
Tyle dobrego, że nie chciało nam się rozpakowywać do końca, więc część rzeczy jest już spakowana. Ale tak szczerze to nie widzę sensu wydawać blisko trzy tysiące funtów (nie licząc kosztu przewozu rzeczy), aby za kilka miesięcy znowu wylecieć, bo ceny mieszkań lecą w górę, więc wszyscy sprzedają, bo widzą w tym czysty zysk. Dlatego poważnie zastanawiam się nad powrotem do Polski, bo mam już po prostu tego po dziurki w nosie i nowe życie mogę równie dobrze zacząć tam.
Jakby mało było nieszczęść to Smoczyński spadł z łóżka. Ze mną. Bo próbowałem go łapać. Przez sen. Jemu na szczęście nic nie jest, bo upadł na samą podłogę, a ja mam guza na udzie, bo po drodze wpadłem na szafkę. Już nie wspomnę, że następnego dnia wbiegł na moje kolano i jemu znowu nic, a ja mam kolejnego siniaka. Z czego on jest zrobiony?!
Kolejna smutna wiadomość to taka, że skończyłem grać w Assassin’s Creed Odyssey. Tak mi się dobrze grało, że przeciągałem ukończenie gry najdłużej jak się dało. Aczkolwiek zamierzam przejść wszystkie pozostałe części z Assassin’s Creed, bo dzięki przecenom na Black Friday dorobiłem się kilku pozycji, których mi brakowało (i dostałem Rayman Legends jako gratis :D). Pocieszające jest to, że zamierzają wydać kilka dodatków do gry, więc jeszcze do tego tytułu wrócę. 🙂
(proszę mi nie przypominać, że pisałem o fakcie, iż mam masę gier, w które nie zagrałem i chciałem zająć się wpierw nimi niż kupować coś nowego – jestem tego świadom, dlatego szybko zabieram się za inne gry, aby móc kupować więcej nowych 😀)
Co do przecen na Black Friday to zakupiliśmy Alexę trzeciej generacji. Nie jest najgorzej, bo nie wtrynia się co chwile, jak tylko wyczuje, że ktoś zamierza powiedzieć “Alexa”. Ale i tak doprowadza do szału. 😛 I ciężko ją uciszyć. Trzeba użyć komendy administratora “f**k you”, a i to czasem nie działa. 😛
Jeśli chodzi o kwestię pracy to jestem w trakcie zmiany na inną, ale wciąż w obrębie urzędu. Nie oznacza to jednak, że będę w stanie kontynuować serię z życia urzędnika, bo nowa praca ma mnie odciąć od większości ludzi (czyli źródła mojego stresu). No, ale to czas pokaże.
Chociaż według lekarzy powinienem wrzucić bardziej na luz i odpocząć (czytaj: zrezygnować na jakiś czas z pracy). Jestem tego świadom, ale realia mojego życia na to nie pozwalają (bo za co sfinansuję mój koczowniczy tryb życia?). Może i wrzucam spory ciężar na swoje barki, ale chcę mieć pewność, że moja rodzina ma wszystko zapewnione.
W życiu nie sądziłem, że cokolwiek może mnie bardziej przemielić niż to, co spotkało mnie, Smoczyńskiego i Połówkę w tym roku. Nie chciałbym przez to tracić motywacji, ale to jest naprawdę trudne. Momentami boję się, że nawet i bloga porzucę, bo mi braknie sił. A byłoby mi szkoda, bo to jeden z blogów, który przetrwał ponad 2 lata i dał mi sporo radości. Na razie – na szczęście – mam trochę zapasu notek i może uda się na tym przetrwać ten armagedon.
Chociaż ten strach napędza moją wenę, bo w miarę idzie mi pisanie notek. Mam tylko dwie zaległe gry do zrecenzowania i cztery nowe do opisania.
Żeby już nie smęcić to napiszę trochę o świecie gier. 🙂 Wyszedł Beholder 2! Miałem już okazję przekonać się o świetności tego tytułu w becie, więc bez chwili zawachania dokonałem zakupu (w szczególności, że miałem jeszcze kupon ze zniżką na 20% :D). Powiem wam, że twórcy stworzyli majstersztyk pod każdym względem. 🙂 I zmienili kilka rzeczy, więc nie ma co się sugerować do końca betą. 😀
Zacząłem też grać w pierwszą część Assassin’s Creed i pierwsze, co udało mi się zrobić to zepsuć samouczek. Wszystko przez to, że jest tam kompletnie inne sterowanie niż w Assassin’s Creed Odyssey. Akurat to udało mi się nagrać, więc filmik dodam do recenzji. 😀 Swoją drogą między pierwszą, a najnowszą częścią jest 11 lat różnicy? To znaczy, że byłem nastolatkiem, kiedy pierwszy raz w to grałem… Aż mi się tamte czasy przypomniały!
Zbliża się koniec roku, więc powoli przygotowuję listę trzech najlepszych gier na rok 2018. Podobną rzecz napisałem o 2017 i mam nadzieję, że to będzie taka blogowa tradycja. 😉 Notka pojawi się w styczniu – najpewniej zamiast jednej notki o grach. 😉
Intel znowu mnie zaskoczył, bowiem dostałem świąteczny prezent od nich w postaci kuponu na grę. Wybrałem Ashes of Singularity: Escalation i zacieszam z tego powodu. 🙂
Nagrywanie idzie w miarę dobrze – poza paroma problemami, które mam sam ze sobą. Nie wolno nagrywać filmików, jak jest się chorym. Dobrze, że to było coś lekkiego: inaczej odwaliłbym coś gorszego. 😉 Aczkolwiek mam szlaban na darcie się (wy tego nie słyszycie, bo wyciszyłem mój głos), bo prawie obudziłem Smoczyńskiego. Jak się nie będę pilnował to nie będę mógł nagrywać!
Tym razem tylko jeden, bo niestety dalej jestem chory, ale i Smoczyński jest chory, a także mam masę innych problemów, więc nie mam kiedy nagrywać. Jeśli się uda to nagram w nadchodzącym tygodniu.
Póki co musimy wszyscy wyzdrowieć i nabrać sił na walkę z rzeczywistością!
Poniższy wpis dedykuję Smoczyńskiemu, który starł sobie czubek nosa. Nie wiemy jak, dlaczego, po co i jakim cudem, ale zrobił to w absolutnej ciszy, bez płaczu i był z siebie bardzo zadowolony. Nos już się zagoił, ale przez kilka dni był naszym Rudolfem Czerwononosym! Zdecydowanie dziecko Połówki: oni oboje mają obsesję na punkcie robienia Gwiazdki latem… (muszę kiedyś opisać to, jak Połówka zrobiła mi burdę o to, że nie chciałem kupić żywej choinki w maju)
Odebraliśmy klucze do nowego domu. Oczywiście nie obyło się bez dodatkowych wrażeń. Pierwszego dnia wpadliśmy do mieszkania porobić zdjęcia różnych niedocięgnięć i skaz, i zauważyliśmy, że bojler nie działa. Po dwóch dniach został naprawiony. Potem gwóźdź w podłodze (w wyniku chodzenia po nim) przebił rurę od gazu i mieliśmy przeciek. Od zgłoszenia do naprawy minęły dwa dni, więc poszło dosyć sprawnie, chociaż było ryzyko, że szukanie i łatanie przecieku zajmie dwa tygodnie, przez co będziemy musielibyśmy się wynieść na ten czas. Na szczęście wszystko skończyło się dobrze! Powiadomiliśmy agencję, agencja wysłała swojego pracownika, który potwierdził wyciek gazu i chwilę potem przyjechał mężczyzna z gazowni oficjalnie odcinając gaz w domu. Przy okazji pochodził z takim śmiesznym urządzeniem zasysającym powietrze i pokazał, gdzie mniej więcej jest przeciek. Następnego dnia przybyli fachowcy, rozebrali podłogę na części pierwsze, naprawili rurę i przywrócili gaz. Podłoga też wróciła na swoje miejsce.
Z okazji uczczenia przeprowadzki dostałem subskrypcję na Humble Bundle, dzięki której wspieram organizacje charytatywne, dostaję kilka darmowych gier co miesiąc, cieszę się dostępem do Trove (strony, gdzie można bezpośrednio ściągnąć niektóre gry za darmo) i mam dodatkowe 10% zniżki na gry. Cieszy mnie to niezmiernie, tym bardziej, że subskrypcja w tym miesiącu zawierała Ken Follett’s The Pillars of the Earth oraz Yooka-Laylee – gry, które bardzo chciałem mieć! 🙂
Smoczyński za to dostanie basen do ogródka, a Połówka zdecydowała się na Samsunga Galaxy S9+. Oznacza to, że dziedziczę S7 i w końcu będę mieć telefon z działającym poprawnie aparatem! (przynajmniej przez jakiś czas) Smoczyński za to poczęstował się moim starym Galaxy S5. Dosłownie. Połówka w porę wyciągnęła mu go z ust…
Smoczyński został ogrodnikiem i z radością podlewa swoje roślinki: pomidory, truskawki, marchewki oraz fasolę (i nas przy okazji). Pomidor został zaatakowany przez ślimaki, które nagryzły go porządnie. Mimo tego nasza roślinka wciąż żyje. Zaczęły nawet na niej rosnąć małe pomidorki. Truskawki za to podeptał kot, więc kupiliśmy odstraszacz i mamy nadzieję, że poskutkuje. Jeśli nie to Połówka będzie robić za stracha na koty. 😉 Fasola rośnie niesamowicie szybko, mimo iż też dostało się jej od ślimaków i tylko marchewka pozostaje podziemną zagadką (ale podejrzewamy, że też ma się dobrze). Mieliśmy okazję spróbować pierwszą truskawkę! Nienajgorsza, choć trochę kwaśna… 😉
Musieliśmy kupić też pralkę i lodówkę, bo zabrakło ich w nowym lokum. Lodówka ma kółka z tyłu, więc można ją brać na spacery (już widzę te zazdrosne miny sąsiadów, jak lodóweczkę poprowadzę po uliczkach ciągnąc ją za kabel !). Ogólnie kółka by mi nie przeszkadzały, ale że chcieliśmy ją postawić na zamrażalce, to niewiele brakowało, aby przy pierwszym otwarciu skończyła nam w ramionach.
Pralka za to zadomowiła się na środku kuchni, ponieważ przy remoncie kuchni ktoś nie przewidział gniazdek na prąd we wnękach na pralkę i zmywarkę. Dlatego też kabel wisi nad blatami, a sama pralka wystaje niczym półwysep… Pralka w końcu zadomowiła się pod blatem, a kabel od zasilania idzie na okrętkę do najbliższego gniazdka.
Jakby tego było mało, to sprzęty dojechały do nas w osobnych transportach (bardzo ekonomiczne i ekologiczne podejście), a lodówka udawała matrioszkę kryjąc się pod kolejnymi pudełkami…
Przygotowujemy się też na pierwsze urodziny Smoczyńskiego. Czas tak szybko leci! Jeszcze nie tak dawno leżał sobie grzecznie, spał całe dnie, nie gryzł, nie pluł… 😉 Dzięki niemu wiele rzeczy odkryliśmy na nowo, na wiele rzeczy patrzymy teraz w inny sposób. Nawet spontaniczny wypad za miasta ma zupełnie nowy posmak, kiedy ma się dziecko pod pachą, które to, co my znamy bardzo dobrze, odczuwa po raz pierwszy i z prawdziwą, nieukrywaną szczerością delektuje się nowymi wrażeniami.
Planujemy sprezentować mu kolejną ulubioną postać z Yokai Watch – Komasana. Tylko cśśś! Nie mówcie mu! 😉 To będzie niespodzianka!
Następna notka tego typu wypada po jego urodzinach, więc na pewno napiszę, czy się ucieszył. 😉
Chciałbym od razu przeprosić wszystkich moich bliskich i znajomych, którzy czytają mojego bloga, a których ja trochę ostatnio zaniedbałem. Nowe Życie, zwane też Smoczkiem (bo dźwięki smokopodobne wydaje) oraz Gremlinem (nie karmić po północy!) pochłonęło mnie doszczętnie. Wiadomo, dzieci to wysiłek, ale moje to szczególnie lubi się siłować. Dziwię się sobie, że udaje mi się po nocach zrobić tak prozaiczną rzecz jak napisanie notki.
Mój ostatni miesiąc – jak się pewnie domyślacie – był dosyć ekscentryczny, wesoły, ale i męczący. Poczynając od samego porodu, który zaczął się jak w filmach – nagle, niespodziewanie, postępując szybko. Tylko krzyków i jęków z naszej strony zabrakło. Musieliśmy się uprzeć, aby nas przyjęli do szpitala, bo położne były zdania, że lepiej będzie nam poczekać w domu. Gdybyśmy posłuchali, nasze dziecko urodziłoby się w domu, nie w szpitalu, bo po dotarciu do szpitala okazało się, że jesteśmy już w połowie drogi. Smoczyńskiemu śpieszyło się na świat do tego stopnia, że pojawił się po około jednej trzeciej doby od pierwszych skurczy w domu, dokładnie zaraz po tym jak zadzwonił budzik w moim telefonie. Wejście Smoka w pełnej krasie.
Normalnie ludzi wypuszczają po sześciu godzinach od porodu – nam kazano czekać dwanaście. Dwanaście przedłużyło się do półtorej doby. Dlaczego? Bo w sali, w której nas ulokowano, było tak ciepło i duszno, że wszyscy troje zgodnie odpadaliśmy powoli i każde z nas oddychało z trudem. Wypuścili nas dopiero po tym, jak posiedzieliśmy w klimatyzowanej poczekalni i – dosłownie – ochłonęliśmy. Nie tylko zresztą my. Powiększyło to naszą i tak dużą awersję do szpitali.
Wycieńczeni dwoma nieprzespanymi nocami uciekliśmy do domu i wszyscy troje wtuliliśmy się w siebie, aby odpocząć. Najwspanialsze uczucie na świecie – wyspać się przy noworodku. 😉
Pisałem, że się przeprowadziliśmy? No to przeprowadzamy się znowu. Było to postanowione od dawien dawna, a kontrakt na nowe mieszkanie podpisaliśmy dzień przed porodem. Wszyscy troje zgodnie potrzebowaliśmy przestrzeni i spokoju, więc wynieśliśmy się za miasto na wieś. Teraz przyzwyczajamy się do ciszy – po raz pierwszy od dłuższego czasu. Czuję się w końcu jak w domu – nawet nasz samochód ma swój osobisty kąt i w końcu mogę go parkować w zasięgu wzroku.
Muszę jeszcze tylko wywalczyć przeniesienie internetu, bo wychodzi na to, że BT pragnie mieć o sobie całą notkę w postaci tyrady, dlaczego nie poleciłbym ich najgorszemu wrogowi.
Cóż mogę jeszcze rzec? Jestem piekielnie zajęty i zmęczony, ale i diabelnie szczęśliwy, bo mam przy sobie najważniejsze dla mnie osoby. Każdy dzień jest na swój sposób szczególny właśnie z tego powodu. 🙂
Strasznie nie lubię przeprowadzek, bo ciągną się jak krew z nosa, a nawet gorzej. Ale oto zdałem klucze kilka dni temu i dostałem depozyt w całości, więc można by rzec, że wszystko poszło sprawnie.
W tym wpisie jednak chciałbym odbić trochę (ale tylko trochę) od motywu przeprowadzki i opisać Wam moich nowych przyjaciół. Właściwie przyjaciół mojej maskotki mewy, którą zakupiłem w sklepie charytatywnym (na zasadzie: wziąłem do rąk i robiłem maślane oczy do mojej połówki, aż stwierdziła, że mogę ją kupić).
Pluszowa mewa zajęła zaszczytne miejsce na oknie, na młynku do kawy, aby obserwować niczego sobie widok. Za oknem, na dachach, siedziały (żywe) mewy, więc miała towarzystwo. No właśnie. Mewy zauważyły nową koleżankę w oknie i obserwowały ją uważnie. Moja połówka – w ramach żartu – poruszała pluszową mewą albo przestawiała ją w inne miejsce. Raz pluszak stał na głowie, raz siedział z doniczką na głowie, a niekiedy wracał na młynek i znowu się nie ruszał.
Mewy – sztuk dwie – zaczęły ją regularnie odwiedzać, a z czasem i nawoływać. Uspokajały się po dłuższej chwili, chyba, że pluszowa mewa “poruszyła się”. Niedawno były silne wiatry, a i tak dały radę dotrzeć na dach i obserwować swoją pluszową koleżankę. Aż mi żal ich było, jak skulone stały na dachu, ale z drugiej strony podziwiam oddanie z jakim dotrzymują towarzystwa pluszowej zabawce.
Przychodzą codziennie po kilka razy. Upewniają się, że ich koleżanka ma się dobrze. Czuję się dziwnie obserwując mewy, które posiadają więcej empatii niż przeciętny człowiek.
Armagedon wciąż trwa, ale powoli zaczynamy opanowywać wszystkie zmiany, jakie wynikły z przeprowadzki. Chciałbym, aby to był koniec, ale niestety przed nami jeszcze prawie dwa tygodnie męczarni. Pocieszam się faktem, że w końcu wszystkie rzeczy potrzebne do życia znajdują się w nowym mieszkaniu i nie trzeba latać, gdy się okaże, że zupełnie nieistotna (na ogół) rzecz staje się śmiertelnie potrzebna, gdy żyje się “na dwa mieszkania”.
Zacznijmy jednak od wyniku naszej walki Virginmedia vs BT. Szanse były wyrównane, bo obie firmy tak sobie w kulki leciały, że dziwię się, że w ogóle mamy internet. Ale po kolei.
Środa miała być dniem, kiedy to inżynier z BT miał się zjawić i nas podłączyć. On akurat nie zawalił, bo w określonym czasie zjawił się i rozpoczął pracę. BT ma to do siebie, że do internetu wymaga linii telefonicznej, a ta działała. Nie działał za to internet. Dzielny inżynier latał z góry na dół, od skrzynki do skrzynki i czarował, załamywał się, ale koniec końców udało mu się nas awaryjnie podłączyć. Poinformował nas o tym, wyjaśnił, że zjawią się jeszcze smutniejsi panowie i naprawią to. Podziękowaliśmy i pan poszedł w siną dal – mokry i zakatarzony (chociaż oferowaliśmy mu ciepły napój).
Uderzyliśmy do BT z pytaniem, czy skoro net jako tako działa, to czy moglibyśmy dostać stały adres IP, który zamówiliśmy w pakiecie. Niestety usłyszeliśmy, że póki nie podłączą nas poprawnie (czyli nie naprawią tych cudów w skrzynce, nad którymi rozwodził się nas pan inżynier), nie mamy co na to liczyć. A kiedy to miało nastąpić? “Wkrótce”.
Źli, bo w końcu dostęp do internetu i adres IP to dwie najważniejsze rzeczy w pracy mojej połowy, skontaktowaliśmy się z Virginmedia poprzez ich czat. Pisaliśmy z jakąś kobietą, której odpowiedzenie na pytanie zajmowało sporo czasu. Po raz kolejny Virginmedia miała kogoś wysłać, aby sprawdzić, czy można pociągnąć kabel do mieszkania. W międzyczasie znalazłem link do strony, gdzie można zrobić to samemu (miałem w końcu sporo czasu). Jak tylko skończyłem rozmowę na czacie, wypełniłem formularz i już następnego dnia zadzwonił do mnie miły pan, który wymagał zgody właściciela i okolicznych sklepów do prac. Udało nam się to załatwić.
W tym samym czasie BT okupowało ich skrzynkę po drugiej stronie ulicy: dwa auta i kilku smutnych panów rozwodziło się nad tym kablowym sajgonem, który zmieścili w zielonym pudle. Dwóch panów stało nad studzienką, gdzie – jak się okazało – szły kable na naszą ulicę. Przysiągłbym, że podczas ostatnich deszczy widziałem, jak strumienie wody leją się w odmęty tej studzienki lepiej niż do tej przeciwdeszczowej…
W końcu, po siedemnastej, zwinęli się i odjechali. Napisaliśmy do BT pytać się, czy coś wiedzą. Nie wiedzieli. Zdawało mi się, że nawet nie chcą wiedzieć. Spytaliśmy się, ile to jeszcze zajmie. “Jutro ktoś da nam znać”. Kilka minut po skończeniu rozmowy przyszedł email, że wszytko działa i podano nam nasz adres IP. Mój mózg zagotował się i zaraz potem skroplił po tym absurdzie.
Dzisiaj BT zadzowniło do mnie zapytać się, czy internet mi działa oraz rozmawiałem z miłą panią z Indii na temat rekompensaty – otrzymaliśmy darmowe dwa miesiące za zagrzanie nam łepetyn.
Nasz niesamowity wyścig wygrało BT, bo Virginmedia niestety nie skontaktowało się z nami do końca dzisiejszego dnia. Pozostaje tylko poinformować przegranego, że nie muszą się już fatygować i czekać na BT, aż potwierdzi, że rzeczywiście przyznano nam rekompensatę. Wiecie – po tym wszystkim ciężko mi tak po prostu im zaufać.
Na koniec mały smaczek niezwiązany z tematem – ulica, na której mieszkam jest typowo sklepikowo-restauracyjna, więc, chcąc nie chcąc, w okolicy jest sporo pokemonów. Moja połówka biega właśnie po domu i je łapie – aktualnie łowi jakiegoś w toalecie… A to niby ja miałem skończyć uzależniony! 😉
Od dłuższego czasu zbieram się, aby w końcu coś napisać. A – uwierzcie mi – jest o czym pisać. Sama przeprowadzka wychodzi mi i mojej połówce nader dobrze, chociaż czasami mamy dosyć. Wiadomo, przeprowadzka boli wprost proporcjonalnie do ilości posiadanych rzeczy. I do ilości schodów, które trzeba pokonać.
Moją personalną bolączką w przeprowadzkach jest przenoszenie internetu. Do tej pory trzymaliśmy się z Virginmedia, ale niestety w mieszkaniu nie ma ich gniazdka. Pomimo iż właściciel zgodził się na montaż, postanowiliśmy dać też szansę BT, ponieważ ich gniazdko jest już w mieszkaniu. Zamówiliśmy w sumie dwie usługi – Virginmedia ma sprawdzić, czy kabel można pociągnąć, a BT po prostu podłączyć nas pod gniazdko.
I zacząć się absurdalny wyścig. Wyścig, w którym dostawcy ścigają się nie o to, aby dostarczyć usługę jak najszybciej, ale o to, jak najdłużej to przeciągnąć.
Virginmedia ma swoje za uszami. W poprzednim mieszkaniu nie mieliśmy również ich gniazdka, ale uparliśmy się, aby je tam zamontować. Zajęło im to tylko miesiąc, bo polecony przez właścicieli “inżynier” pokręcił wszystko, jak się tylko dało. Nie przeszkadzało to Virginmedia zarządać od nas zapłaty za miesiąc, kiedy internetu nie mieliśmy. Mieli odnotowane, że kabla w mieszkaniu nie ma, ale… urządzenie (skrzynka) na zewnątrz działała w tym czasie! Odpuścili, kiedy pełen irytacji zapytałem, czy według nich miałem sobie przez ten miesiąc w wiaderku nosić internet do domu. W życiu chyba tak nie zestresowałem człowieka po drugiej stronie słuchawki, bo najwidoczniej bardzo mocno do niego dotarło, jaką głupotę palnął.
I tym razem zgłosiliśmy chęć przeprowadzenia się z nimi. W sumie zgłosiłem to cztery razy i dopiero za czwartym poszło (czyli jestem prawie dwa tygodnie w plecy). Niestety muszą sprawdzić, czy kabel da się pociągnąć, więc montaż może zająć nawet i do trzech tygodni. Znając ich magiczne zdolności, pewnie trwałoby to i dłużej.
Z drugiej strony mamy BT. Gniazdko jest w mieszkaniu, więc powinno pójść łatwo. Konsultant zapewnia, że w ciągu dziesięciu dni roboczych będziemy mieli internet. Nawet dostaliśmy datę wykonania zlecenia na dziesiątego maja. Gdzie w tym wszystkim haczyk? Pomylili adres.
Udało się wszystko odkręcić, data wykonania wciąż ta sama. Wszystko wydaje się wspaniałe do momentu, aż patrzę do zamówienia, a tam data wykonania siedemnasty maja i do tego niepewna, bo może się przesunąć. Dzwonimy, piszemy, pytamy się o co chodzi, ale nikt nic nie wie, nie chce wiedzieć i im ogólnie bardzo przykro. Kilka dni się piekliśmy, bo życzą sobie za samą aktywację istniejącej linii aż 150 funtów, a lecą sobie w kulki.
W końcu się nieco wyjaśniło: oni upierają się, że w mieszkaniu nie ma gniazdka. Albo jest to sytuacja zupełnie przeciwna niż w Virginmedia, albo mi jakaś narośl internetopodobna wyrosła na ścianie. Albo mam halucynacje z braku internetu…
Biliśmy się z nimi mocno, aż w końcu dostaliśmy dostęp do BT Wifi, czyli ich hotspotów rozsianych po mieście. Właściwie to pakiet, wybrany specjalnie dla mojej połówki do pracy, zawiera tę opcję, niestety dane do logowania, które podali nam na początku ani trochę nie działały.
Teraz czekamy na przybycie inżyniera, który spojrzy swym mądrym okiem i powie: ojej, ale tu jest kabel! No chyba, że Virginmedia jednak się pośpieszy…
Póki co mamy router od BT, który robi za lampkę nocną. Bardzo drogą lampkę nocną…