dzieci

#435. Dlaczemu cz.9

Czasem czuję się jak kosmita, bo niby oczywiste rzeczy dla wielu znajomych, czy ludzi w moim otoczeniu są normalne, a dla mnie takie zachowania zakrawają o patologię. Dlaczego dorośli oczekują od dzieci umiejętności obsługi urządzeń bez pokazywania im, jak się to robi? I pal licho, jeśli kończy się to najwyżej śmiechem. Wielu dorosłych jest zbulwersowanych, że ich kilkuletnia pociecha nie potrafi obsłużyć urządzenia, które od blisko dekady nie jest w użytku i z którym mają do czynienia pierwszy raz. Najgorzej jest, kiedy ta sama osoba wymaga od ciebie zrozumienia, gdy uczysz go/jej używania czegoś nowego “bo to pierwszy raz i nie potrafi”.

Twoje dziecko też nie potrafiło, ale to nie przeszkadzało ci zmieszać je z błotem przy obcych ludziach.

Skąd wzięła się normalizacja takiego piętnowania dzieci, bo nie wiedzą jak zrobić coś, co, drogi rodzicu, powinieneś ich nauczyć? Naprawdę tego nie rozumiem, ani nie potrafię zrozumieć. I może nawet nie powinienem próbować zrozumieć, bo takie zachowanie hoduje nam kolejne pokolenie sfrustrowanych ludzi.

Mefisto

#435. Dlaczemu cz.9 Read More »

#431. Bez różnicy

Coraz mocniej rozumiem ludzi, którzy swoje zwierzęta nazywają swoimi dziećmi. Nie to, że tego nie rozumiałem, ale po prostu coraz mocniej się w to wczuwam i przestaję widzieć różnicę między Ferbikiem a Smoczyńskim. Przynajmniej w kwestii uszkadzania swojego ciała.

Tydzień 1: Smoczyński wybiegł z pokoju, ja za nim. Zabrakło mi dosłownie pół sekundy, aby go złapać. Potknął się i rypnął o szafkę na przedpokoju. Efekt? Rozgryziona warga i wizyta w szpitalu. Swoją drogą ciekawe, że zamiast zakładania szwów używa się teraz specjalnego kleju.

Tydzień 2: Ferbik latał jak opętany i walnął się (chyba) o moje biurko. Efekt? Rozwalona mikroskopijna małżowina uszna. Rozwalona dwa razy, bo później rypnął jeszcze o drzwi. Za dużo czasu spędza ze Smoczyńskim najwyraźniej.

Także stwierdzam oficjalnie, że dzieci to zwierzęta, a zwierzęta to dzieci.

Mefisto

#431. Bez różnicy Read More »

#227. Bunt Kaczek cz.6 – w końcu w domu: kwestia karmienia

Pierwszy dzień to był jak bajka – paktycznie cała noc przespana. Chociaż nie jest to zdrowe dla dziecka, bo powinno jeść co dwie do trzech godzin, Smoczyński ani myślał upomnieć się o mleko. Był zmęczony na równi z nami i potrzebował się zregenerować.

Co do karmienia to decyzją odgórną karmiliśmy go mlekiem modyfikowanym. Za ten wybór pewnie by nas niektórzy z miłą chęcią powiesili, ale pewnych rzeczy się nie przeskoczy. Wybraliśmy więc takie super-hiper dobre. W Anglii każde mleczko ma obowiązek mieć taką samą wartość odżywczą. Wielu ludzi uważa przez to, że nie ma sensu kupować droższych mleczek, bo w końcu zawierają to samo. Aczkolwiek jest to głupota, bo chociaż mleczko ma tą samą wartość odżywczą, to tańsze mleczka pozyskują składniki np. z soji, która może powodować silną reakcję alergiczną. Dlatego jeśli nie można karmić piersią, wybór mleka jest bardzo istotny.

Na początku szło nam to z oporem, bo trochę brakowało nam kontroli and tym jak często Smoczyński je. Na szczęście ustawienie budzika na co 3 godziny się sprawdziło i nawet udało nam się wypracować odruch, przy którym robiliśmy naszej dzieciorośli mleko na dźwięk budzika. Pawłow byłby dumny!

smoczus3

Dzieci potrafią mieć też alergię na laktozę (dotyczy to też mleka matki). U Smoczyńskiego pojawiły się wymioty po mleku i lekka niechęć do jedzenia oraz kolki. Chociaż była to bardziej nietolerancja (reakcja objawiała się później niż w przypadku alergii), to zmieniliśmy mu mleko na takie posiadające mniejszą ilość laktozy, którą dodatkowo poddano hydrolizie, co przyczynia się na rozdrobnieniu białek krowiego mleka do takiego stopnia, aby nie powodowały reakcji alergicznej. Pomogło. Wymioty ustały, a Smoczyński z chęcią zajadał się nowym mlekiem.

Ogólnie radzę nie panikować co do alergii, czy nietolerancji u tak małych dzieci. Często są one przejściowe i znikają do trzeciego roku życia.

Kolejną rzeczą jest to, że mleko modyfikowane nie zawiera przeciwciał, co mleko matki. Aczkolwiek producenci starają się dorzucać do mleczek składniki, które wzmocnią układ odpornościowy. Taką rzeczą, którą rodzice mogą dodać “od siebie”, jest na przykład laktoferyna wspomagającą nasz organizm w walce z bakteriami i wirusami, a także trzymającą grzyby w ryzach. Jest to składnik mleka matki, który odpowiada właśnie za odporność. Laktoferynę można też kupić w saszetkach i podawać dziecku zgodnie z instrukcją codziennie albo w trakcie i po chorobie. My przez pierwsze tygodnie podawaliśmy laktoferynę codziennie, a potem jako profilaktykę.

Dobrą rzeczą po karmieniu mlekiem jest podanie kilka łyków przegotowanej wody. Ma to na celu opłukanie jamy ustnej i zmniejszeniu szansy na pleśniawkę, a także zmniejszeniu szansy na zatwardzenie. W trakcie upałów również jest rekomendowane dopajanie dziecka odrobiną przegotowanej wody, aby uniknąć odwodnienia.

W kwestii jedzenia zostaje też temat kolki: nie wiadomo, co do końca ją powoduje (po prostu układ pokarmowy dziecka jest zbyt delikatny i ciężko znosi procesy trawienne, chociaż są teorie, że kolka może być też reakcją na stres i przeżycia dziecka). Nie można jej całkowicie uniknąć, ale można minimalizować jej szanse. Odpowiednie antykolkowe mleko modyfikowane, butelki antykolkowe do mleka, niewielka ilość przegotowanej wody po mleku, delikatne masaże brzuszka, preparaty antykolkowe (lub sok z winogron – najlepiej bezpestkowych – bo owe preparaty na tych bazują)… Sposobów jest sporo, ale samemu trzeba znaleźć te skuteczne. Smoczyński, na szczęście, kolkę miał ledwie parę razy, bo skutecznie jej zapobiegaliśmy, przez co marnował parę w płucach na śmiech i budzenie nas swoim zabawnym szczebiotem zamiast na płakanie.

Co zrobić, jeśli kolka się pojawi? No cóż. Wytrwać. Pomasować brzuszek, przytulić płaczące dziecko i czekać, aż przejdzie.

Mefisto

#227. Bunt Kaczek cz.6 – w końcu w domu: kwestia karmienia Read More »

#193. Bunt kaczek cz.5 – szpital

Nim przeniesiono nas z sali porodowej na salę poporodową, a właściwie pokój poporodowy, mogliśmy wziąć prysznic i podzielić się wrażeniami. Takimi jak parcie we dwoje, czy dziwne uczucie lekkości przy oddychaniu. Ale przede wszystkim znaleźliśmy chwilę na zrobienie sobie rodzinnych zdjęć. Smoczyński dostał też witaminę K, która zapewnia odpowiednią krzepliwość krwi. Normalnie daje się ją w formie zastrzyku, ale my woleliśmy, aby dostał doustnie. Różnica jest taka, że doustnie musi wziąć jedną dawkę więcej w przeciągu pierwszych tygodni życia.

Byliśmy zmęczeni, ale szczęśliwi. Chociaż położne były zaskoczone, że oboje poruszamy się lekko i zwinnie, jak gdyby przed chwilą się nic nie stało. Poród? Jaki poród? Przecież Smoczyński zawsze tu był! Było nam lekko i wesoło – kompletne przeciwieńtwo tego, co wydarzyło się przed chwilą. Czytałem, że kobietom zdarza się mdleć, słabnąć, a my nic. Nawet prysznic nie dał nam rady – z naszym małym berbeciem byliśmy niepokonani!

Musieliśmy się jednak rozdzielić na chwilę, bo ranę trzeba było zaszyć. To poszło jednak stosunkowo szybko i trafiliśmy do pokoju poporodowego. Mieliśmy do dyspozycji małe pomieszczenie z łóżkiem, szafą, krzesłem i kołyską oraz toaletę. Pokój ten znajdował się w tzw. studni, czyli od strony okna byliśmy otoczeni budynkiem szpitalnym. Jest to ważne dla historii, ponieważ z tego powodu nie było ruchu powietrza i pomieszczenie się nie ochładzało.

Położne, które odbierały poród przychodziły do nas co jakiś czas sprawdzać temperaturę, ilość oddechów oraz puls Smoczyńskiego. Powiedziano nam, że będziemy mogli opuścić szpital w przeciągu ośmiu do dziesięciu godzin. W międzyczasie wyszło słońce i pokój nagrzał się do ponad trzydziestu stopni, a – co gorsze – zmieniły się położne i nam przypadła ONA. ONA była kobietą w wieku około pięćdziesięciu lat. Oschła. Wszyscy byliśmy zgrzani, zmęczeni, nie mogliśmy nawet odespać, bo w pokoju było za gorąco, a Smoczyński cały czas płakał. Myśmy zresztą też. Cały czas byliśmy ochrzaniani, że wszystko robimy źle, ale ani razu nie raczyła nam pokazać, jak coś zrobić dobrze. Mieliśmy tak dość, że niewiele brakowało, abyśmy po prostu nie zebrali się i wyszli stamtąd bez słowa.

Najgorzej było, jak dowiedzieliśmy się, że musimy zostać do następnego dnia, jeśli nie dłużej. Bo Smoczyński miał za wysoką temperaturę. Wysyłano nas do lekarzy, którzy nie widzieli problemu. Ciężko było znaleźć ten wyimaginowany problem, skoro siedzieliśmy w gabinecie lekarskim, w którym nie bito rekordów ciepłoty i wszyscy troje nie grzaliśmy się jak kaloryfer zimą, bo tam działała klimatyzacja. Noc przeżyliśmy głównie kursując między pokojem, a poczekalnią, gdzie była klimatyzacja. Zresztą nie tylko my. Kilku rodziców “ze studni” robiło to samo. I to pomimo upomnień położnych, aby siedzieć w przydzielonych pokojach…

Najgorsze było jednak to, ilekroć zasnęliśmy, to przychodziła położna sprawdzić puls i temperaturę i budziła nam dziecko. I cały cyrk z usypianiem zaczynał się na nowo. A jeśli nie przychodziła położna to goście chodzili i łupali drzwiami tak bardzo, że co chwilę noworodki odzywały się we wspólnym płaczu.

Byliśmy wykończeni. Poród był niczym przy tym skwarze i kompletnej bezradności. Aczkolwiek spotkaliśmy też miłą położną, która nazywała się B. Poświęciła nam sporo czasu, aby wyjaśnić jak się zająć dzieckiem, co robić, gdy mały płacze. To ciepło, które nam okazała, pomogło nam wytrzymać do następnego dnia i przekonało nas, że rodzicielstwo może być też dla takich kompletnych łosi jak my.

smoczus2
Jedną z wiedzy tajemnych, jakimi podzieliła się z nami B. jest robienie z dziecka naleśnika, co pomaga mu w zaśnięciu

Minęły nam dwie doby prawie bez snu. Wypruci co chwilę też przebieraliśmy Smoczyńskiego, który zasikiwał ubranka, bo nie wiedzieliśmy jak założyć pieluszkę, aby nie przeciekała (dopiero B. powiedziała nam, aby kierować sikawkę do dołu, bo inaczej robi się fontanna).

Po południu udało nam się dostać obiad – pierwszy posiłek po porodzie. B., w porozumieniu z panią doktór “od skanów”, wykombinowały dla nas wiatrak i od razu zrobiło się nam lepiej. Szkoda tylko, że skończyła się jej zmiana, aczkolwiek miło było z jej strony, że przyszła się z nami pożegnać i upewnić się, czy damy sobie radę.

Przyszła kolejna zmiana i wróciły położne, które odbierały poród. Przetrzymały nas do około dwudziestej i puściły do domu nie widząc sensu, abyśmy dłużej tam siedzieli. Wszyscy troje odetchnęliśmy z ulgą. Połówka musiała jednak zapytać się, czy możemy pożyczyć szpitalny kocyk, bo Smoczyński zasikał wszystko, co dla niego mieliśmy. To jest na tyle głupi i jednocześnie zabawny powód, że pozwolono nam zatrzymać kocyk, który jest świetny: szybko schnie i nie przegrzewa małego, ale też i nie wychładza. Idealny dla naszego małego berbecia. I pamiątka dla nas, bo zawsze będzie nam przypominać to, jak kiepsko szło nam zakładanie pieluch.

Spakowaliśmy się, posprzątaliśmy trochę w pokoju i po otrzymaniu czerwonej książki (czyli czegoś w rodzaju książeczki zdrowia dla dziecka; dokładnie taką: link), opuściliśmy szpital i załadowaliśmy się do naszego rydwanu grozy czyli samochodu. Zważając na fakt, że to trzydrzwiowy samochód, Smoczyński został włożony na tylni fotel przeż bagażnik. I od tego dnia był w ten sposób umieszczany w samochodzie. Ku uciesze i zdziwieniu przechodniów. 😉

Wróciliśmy do domu. Zmęczeni, ale bogatsi o najcenniejszy skarb w naszym życiu: Smoczyńskiego. Zamówiliśmy sobie jedzenie przez internet. Co jak co: umarłbym z głodu, ale nie dałbym rady niczego ugotować. Wszyscy troje zjedliśmy ze smakiem nasze posiłki i poszliśmy spać. Byliśmy tak zmęczeni, że nawet Smoczyński nie upomniał się o mleko w nocy, gdzie dzieci potrzebują jeść co dwie-trzy godziny. Nie powiem, porządnie odpoczęliśmy i byliśmy gotowi na dalszą część naszych przygód.

Mefisto

#193. Bunt kaczek cz.5 – szpital Read More »

#176. Wesoły wpis!

Nadszedł ten wyczekiwany przeze mnie moment, kiedy to mogę światu obwieścić, że zdaliśmy klucze od tamtego domu i wzięliśmy pierwszy głęboki oddech pełen wolności od przenoszenia i sprzątania. Zostało jeszcze rozpakowywanie, ale to idzie nam jakoś sprawniej. To ostatnia przeprowadzka w Anglii, więc z lekkością idzie nam rozpakowywanie kolejnych siatek i układanie rzeczy na “swoje miejsce”.

Chociaż cały czas się łapie na tym, że mówię “przy następnej przeprowadzce”. Następnej (w tym kraju) już nie będzie! 😀 W tej chwili brzmi to dla mnie conajmniej kosmicznie!

Na pomoc przybyła też moja matka, która narzuciła nam takie tempo, że to cud, że żyjemy. Chociaż jej pomoc była nieoceniona to jednak było parę momentów, gdzie byłem na skraju załamania. W życiu tak się nie nabiegałem z rzeczami, jak nabiegałem się za nią, żeby nie wyrzucała Smoczyńskiemu zabawek albo nie pakowała śmieci do auta. :<

W międzyczasie zmieniłem też pracę! Podoba mi się organizacja wszystkiego w nowym miejscu (tzn. nie muszę sam pisać stosów notatek tylko mam je gotowe i mogę robić rzeczy nie umiejąc ich robić!), wyluzowany sposób pracy (bo jest nas od groma i ciut ciut, i zawsze się zdąży), nowa pani menadżer zachęca nas do apprenticeshipów (opisałem je trochę tutaj), więc zaświeciły mi się oczka. Mam zielone światło, aby zacząć level 4, czyli idę na studia! 😀 Mój cel to level 6, czyli licencjat, a potem, jeśli się uda, level 7, czyli magisterka. Pod koniec miesiąca idę się popytać, co i jak, bo odkąd byłem apprenticem zmieniło się trochę rzeczy. 😀

To wszystko wpłynęło też bardzo dobrze na nasz budżet, co mnie cieszy, bo można kupić więcej gier! 😀 Ostatnio kupiłem Dragon Age: Origins z dodatkiem Awakening, bo te (w sensie płyty) zostały w Polsce i jak tylko skończę Dragon Age: Inquisition to zajmę się pierwszą częścią (zaraz po grze Cultist Simulator, bo i ta mi wpadła dzięki Humble Bundle). Będę się też brał za wszystkie gry z serii Assassin’s Creed i mam w sumie kilka innych serii gier, więc 2019 będzie rokiem produkcji AAA. Aczkolwiek nie zdziwcie się, jeśli ich opisy pojawią się w 2020. 😀

No i mam w końcu Heroes of Might & Magic III! Jedna z moich ulubionych gier z dzieciństwa trafiła w końcu do mojej kolekcji! Jestem tak tym faktem uradowany, że czuję się, jakbym miał znowu 10 lat i obrywał bęcki od komputera tak bardzo, aż w ruch szły kody do momentu, kiedy pół ekranu było zasypane komunikatem “oszust”. 😛

Nie muszę chyba też pisać, że do Monster Prom wyszedł dodatek, za który się właśnie zabrałem i jestem na etapie randkowania z komputerem z biblioteki. Jeśli tak często będę grał w tą grę to najpewniej zgnije mi mózg do reszty! 😀

Smoczyński za to gra w swoje gry edukacyjne, z których jest niesamowicie zadowolony. Poprawiła mu się motoryka palców, uwielbia wciskać wszelkie przyciski (także przypięcie go do fotelika, czy krzesła nie ma już trochę sensu :P), a najbardziej wsadzać palce do dziurek od klucza. Jedna już została zaszpachlowana, bo paluch mało co nie uktnął…

Szukaliśmy mu telefonu, aby miał więcej ciekawych gier (i nie rozładowywał mi mojego telefonu, bo jednak czasem się on przydaje, a te gry żrą prąd jak głupie). Wszystkie dziecioodporne modele są tak ciężkie, że gdyby nimi rzucić w kogoś to ten ktoś byłby martwy. Padła więc decyzja “Mefciu, kup sobie Samsunga S9, a jemu oddaj S7”. Zerkając na stronę Samsunga zauważyłem, że wychodzi S10 i z takim typowym dla mnie uśmiechem (zwanym też diabelskim) zapytałem się, czy nie chce. Połówkę ogarnęła radość, poczytała, potwierdziła, więc zamówiłem w przedsprzedaży. I pierwszy raz tak bardzo oboje czekamy na dzień kobiet, bo wtedy ma przyjść. 😛

Swoją drogą mogę oficjalnie powiedzieć: zaczęło się! Smoczyński wpadł w nasz zwyczaj dziedziczenia telefonów po sobie. 🙂 Na razie będzie go używał jedynie kilka razy w ciągu dnia po maksymalnie 10 minut na raz, bo w końcu to dziecko i się szybko nudzi. 😛

Na sam koniec powiem, że byliśmy też sprezentować naszemu rydwanowi grozy nowe opony (zwane też bucikami), bo stare się wytarły (bo jak się człowiek tyle przeprowadza to nawet auto mówi dość). Pokręciliśmy się po salonie, pooglądaliśmy nowe modele aut, pomierzyliśmy pojemność bagażnika Smoczyńskim i przede wszystkim miło spędziliśmy czas. 😛 Widzieliśmy nowszą wersję naszego pojazdu i jesteśmy nią zachwyceni. Nie powiem, że kusi, ale nie mamy potrzeby posiadania dwóch aut. Na razie. :>

IMG_20190302_205224

Mefisto

#176. Wesoły wpis! Read More »

#173. Bunt kaczek cz.4 – proszę nie panikować, proszę oddychać

Aż do samego porodu zastanawialiśmy się w jaki sposób będziemy wiedzieć, że to już. Położna za każdym razem mówiła, że po prostu będziemy wiedzieć, ale ciężko tak po prostu ufać na słowo. Aczkolwiek, jak się okazało, miała rację.

smoczus
Tylko dzieci wiedzą, kiedy nadejdzie ta chwila!

Ostatni miesiąc ciąży to były okropne upały. Dlatego też byliśmy wyczuleni na wszelkie znaki. Ma to istotne znaczenie, ponieważ gdyby odeszły wody (co niekoniecznie wiąże się z rozpoczęciem porodu) musielibyśmu udać się do szpitala ze względu na sporą szansę nabycia infekcji bakteryjnej.

Z tego też tytułu odwiedzaliśmy często położną, która mówiła nam na co uważać. Zostaliśmy też skierowani do szpitala, gdzie upewniono się, że wody jeszcze nie odeszły i wykonano masaż szyjki macicy. Najlepszym opisem tego zabiegu, jakie udało nam się wymyślić, jest łaskotanie, które cholernie boli. Aczkolwiek dobrze wykonany masaż skutkuje porodem w przeciągu 48 godzin. I tak stało się u nas.

Jeżeli liczycie na jakieś emocje, wybuchy, lanie się wody strumieniami to muszę was zmartwić: nie ma takowych. Chociaż u nas cały proces trwał relatywnie krótko w stosunku do tego, czego kazano nam się spodziewać, był on dość spokojny i stopniowy.

Zaczęło się od lekkich bóli przypominających te okresowe. Chociaż przez niemal cały trzeci trymestr pojawiały się podobne bóle (tzw. bóle przepowiadające), które jedynie ćwiczą organizm do debiutu w dniu porodu, to te dało się rozponać. Padło magiczne “to już”. Stopniowo bóle rosły w sile, stawały się coraz bardziej regularne i utrudniały mowę. Zadzwoniliśmy do szpitala, aby poinformować ich o tym i musieliśmy się uprzeć, aby przyjść, bo kazano nam przyjechać nad ranem. Gdybyśmy to zrobili, to prawdopodobnie poród odbyłby się w domu albo w samochodzie w drodze do szpitala.

W sumie dobrze, że zaczęło się to w nocy, bo ulice były puste i można było powoli jechać samochodem bez narażania się na zbyteczny stres.

O czwartej nad ranem (czyli dwie godziny po pierwszych skurczach) zawitaliśmy na porodówce. Przyjęto nas do małej, ale chłodnej salki (o niebiosa, jaka to była ulga!). Położna po około pół godziny przyszła sprawdzić rozwarcie (czyli rozszerzenie szyjki macicy, która do porodu potrzebowała rozszerzyć się do około 10 centrymetrów). Kobieta, podejrzewając, że nadmiernie panikujemy, bo oboje byliśmy bardzo spokojni (ależ to dziwnie brzmi), nie śpieszyła się. Jednak kiedy dokonała oględzin, poinformowała nas, że jesteśmy w połowie drogi (czyli było ok. 5 centrymetrów). W pośpiechu zaczęło organizować salę z basenem do porodu.

My w tymczasie przechodziliśmy horror, bowiem, jak się okazało, czekanie na to magiczne 10 centymetrów, było najgorszą częścią porodu. Pojawiły się mdłości, biegunka – normalny aspekt porodu, ponieważ organizm się oczyszcza. Próbowaliśmy podtlenku azotu, ale trochę za późno został podany i najlepszy efekt dało zamknięcie się w toalecie i uwieszeniu na poręczy dla niepełnosprawnych. W końcu od mniej więcej pasa w dół ciało trawił okropny ból, więc przeniesienie ciężaru na ręce było kojące.

W pewnym momencie zjawiła się też panika. “Ja nie dam rady, chcę cesarkę!” To jest najnormalniejsza rzecz i oznacza, że niedługo zacznie się akcja właściwa. Ba, są kobiety, które stwierdzają, że nie chcą i próbują iść do domu w takim stanie…

Około siódmej pojawiła się potrzeba parcia, co oznaczało, że byliśmy coraz bliżej celu! Chwilę po tym zabrano nas na salę. Czekając na wypełniającą się wodą wannę doszło do odejścia wód płodowych (które zauważyliśmy tylko dlatego, że położna wskazała mokrą plamę na podłodze). Jak tylko wanna była gotowa, położna i jej studentka na praktykach zaczęły nas instruować, jak przeć. Generalnie ciągały nas po całej sali i kazały przeć w różnych pozycjach, bo trochę nam to nie wychodziło. Najlepiej poszło nam w toalecie, bo tam widać już było lekko łysawy łeb naszego małego potwora. Powiem wam, że to najdziwniejsza i najbardziej niesamowita rzecz dotknąć głowę jeszcze nienarodzonego, ale już rodzonego dziecka. Oboje poczuliśmy ten niesamowity przyływ energii! Potem trafiliśmy na łóżko i wspólnymi siłamy parliśmy. Rada dla panów: nie przyjcie z waszymi partnerkami, bo jedyne, co wam się uda wyprzeć to przepuklinę. Aczkolwiek każdemu życzę tak inspirującej położnej. 🙂

Najciekawsze jest to, że przez cały czas byliśmy spokojni, co jest istotne przy porodzie, ponieważ stres prowadzi do komplikacji. Ważne jest też to, aby położna była pomocna i “nie dolewała oliwy do ognia”, a panowie powinni upewniać się, że parterka czuje się komfortowo i bezpiecznie. Silny uścisk i wspieranie jest jak najbardziej wskazane.

Przez cały poród położna kontroluje bicie serca dziecka (co około 5 minut), bo jeśli bicie serca zacznie zanikać, organizuje się pośpiesznie cesarkę, aby ratować dziecko. U nas co chwile rozbrzmiewał dzwon smoczego serca, co było bardzo kojące, bo chociaż poród to najbardziej stresujące przeżycie dla dziecka, to jednak nasz berbeć dawał radę.

W końcu nadeszła ta chwila, kiedy wyszedł łeb, a za nim reszta ciała. Od momentu wyjścia głowy do wyciągnięcia dziecka nie minęła nawet minuta. Nasz trud był owocny, a ten owoc rozdarł się w pierwszym oddechu zanim trafił z powrotem do nas. Chociaż Bristol nie odwiedzają burze, to wtedy grzmiało jak nigdy. Pierwszy raz doświadczyłem takich grzmotów i błysków! Ale w końcu i niebo musiało o tym krzyczeć, że urodził się Smok!

Najśmieszniejsze w tym wszystkim jest to, że mój budzik ustawiony na rano rozdarł się w sali i po dwóch minutach wyłonił się zaspany Smoczyński. Bawi nas to do dziś. 😉 Może jakbyśmy zaczęli od tego, to by to poszło trochę szybciej…

Czerwioniutki, zapłakany, z wyłupiastymi oczyma… Smoczyński jednak był dla nas cudowny na swój sposób. Nawet z podłużną głową, opuchnięty od wód płodowych… W ciągu doby większość tych rzeczy zniknęła i wyglądał jak to nasze wymarzone maleństwo.

Na koniec “urodziło się” łożysko mające wilekość około 1/3 dziecka. Gdzie to wszystko się pomieściło? Chociaż i tu zgodzę się z położną, że kiedy urodzi się dziecko to tylko położne interesują się tym, aby wyszło łożysko. Ma to znaczenie dlatego, że jeśli jakaś część zostanie, może dość do komplikacji (np. infekcji).

Poród okazał się mniej bolesny niż czekanie na pełne rozwarcie. Do tego stopnia, że kiedy Smoczyński wyskoczył na świat, doszło do lekkiego rozerwania skóry i mięśni. Głównie dlatego, że berbeć postanowił urodzić się ssąc kciuka (wyluzowany ten nasz syn)… Swoją drogą to był jedyny raz, kiedy ssał kciuka. Potem już nie miał takiej potrzeby. Ludzkie ciało jest pod tym względem niesamowite. Szycie też nie było specjalnie bolesne i poszło na tyle szybko i sprawnie, że nasza rodzinka szybko była w komplecie.

Smoczyński zaraz po porodzie wciągnął dwie buteleczki mleczka (gdzie podobnież dzieci nie mają aż takiego apetytu) i poszedł spać. Zważając na fakt, że połówka też ma wilczy (smoczy) apetyt, to się w sumie nie dziwię.

Dopiero wtedy doszło do mnie, że w salach obok darły się kobiety tak strasznie, że dziwiłem się temu, jak spokojnie u nas to przyszło. Z drugiej strony jednak się cieszę, bo stres prowadzi do zbędnych komplikacji, a tak na świat przyszło zdrowe dziecko! (Połówka w tym momencie ryczy ze śmiechu, ale o tym kiedy indziej) Byliśmy tak spokojni, że przepraszaliśmy położne chyba za wszystko: że nie umiemy, że chciała sprawdzić, czy smocze serce bije, a tutaj skurcze… Później dowiedzieliśmy się, że tak spokojnych ludzi to jeszcze nie widziały! 🙂

Aczkolwiek udało nam się! Zostaliśmy rodzicami! Jeszcze tylko było czekać nam na wypis ze szpitala i mogliśmy zacząć naszą przygodę w warunkach domowych!

Mefisto

#173. Bunt kaczek cz.4 – proszę nie panikować, proszę oddychać Read More »

#147. Halloween

Kolejny rok jak z bicza strzelił. Kolejny raz dzieciaki biegają przebrane za potwory. Jeden nawet, z tego, co widziałem, za górnika. Nie wiem, co w tym strasznego, ale niezbadane są wyroki dzieci.

Już za rok, za dwa będę biegał z takim potworakiem. Ubiorę Smoczyńskiego w jakąś ładną dynię albo krwiożerczego grzybka i puszczę w świat, a siebie wraz z nim. Jeśli ktoś mi powie, że uczę dziecka złych rzeczy to z dumą odpowiem: ale przynajmniej próbuję dać mu wesołe dzieciństwo!

Do zobaczenia za rok, potwory!

img_20161028_130213
Tak, wiem, było. Ale moja wina, że to zdjęcie jest świetne?

Oo, jest kolejna mini gierka od Google z okazji Halloween. Łapcie link. 🙂

Mefisto

#147. Halloween Read More »

#128. Pierwsze urodziny Smoczyńskiego

Przygotowania do urodzin Smoczyńskiego odbyły się – dosłownie – za jego plecami. Ilekroć wspominałem, że musimy porozmawiać * o czymś * za jego plecami, Połówka odwracała go do nas tyłem i szeptaliśmy jakieś durne frazy. 😛 Aczkolwiek Smoczyński wydawał się przejęty. Głównie tym, że ma nienormalnych rodziców. 😉

(niestety gwarancja się nam skończyła i musi się zadowolić tym, co ma)

Rok zleciał niesamowicie szybko. Pamiętam pierwsze chwile, kiedy nie potrafiłem go wziąć na ręce, bo nie wiedziałem jak. Był taki mały i bezbronny, całkowicie polegający na naszej opiece. Dzisiaj sam potrafi utrzymać pion, oczy ma szeroko otwarte i ciekawe wszystkiego, co znajdzie się w zasięgu wzroku. Sam potrafi się już opiekować swoim Jibanyanem. Kiedy budzi się rano, potrafi wziąć Jibanyana i się z nim bawić, aż nie wstaniemy (albo stwierdzi, że pora wstawać). Ciąglę słyszę od ludzi, że mamy złote dziecko, bo przesypia całe noce (od 20 do 6-8 rano) i jeszcze ucina sobie drzemkę w ciągu dnia. Kiedy Połówka ochrzania go za robienie głupot, to ją przedrzeźnia (warczy na nią w taki sposób, w jaki Połówka go ochrzania). Jest bardzo punktualny, bo kiedy spóźniłem się wracając z pracy zdążył zrobić o to awanturę i udawał obrażonego na mnie. Ma w sobie bardzo dużo empatii: potrafił rozpłakać się, kiedy chory chłopiec pochlipiwał z bólu, czy kiedy jego ulubiona postać dostała po tyłku i śmiał się, kiedy w kreskówce robią albo mówią o śmiesznych rzeczach. Jedząc nie brudzi się praktycznie w ogóle, nie bawi się jedzeniem, uszy mu się trzęsą na widok musu z owoców i ucieka przed słodyczami. Lubi ze mną tańczyć, skakać i pogować. 😉 Dostaje euforii jak włączamy projektor i widzi logo producenta (kompletnie nie wiemy czemu, ale cieszymy się razem z nim :)). I mógłbym tak pisać i pisać, ale najpewniej nie starczyłoby miejsca na serwerze, aby pomieścić tak spory wpis. Rozwój dziecka to prawdziwa magia jego ciężkiej pracy, pierwszych kroków w stronę własnej osobowości, niezależności… Jestem z niego bardzo dumny!

W ramach prezentów urodzinowych postanowiliśmy zebrać wszystkie przeznaczone na ten cel fundusze i kupiliśmy: Komasana (o którym wspominałem w innej notce), pluszowe owoce i warzywa w koszyczku, pudełko na zabawki (aby mógł bawić się wrzucając tam zabawki), matę do biegania po podłodze (aby nie złamał sobie twarzy podczas zabawy) oraz masę ulubionych słodkości (typu kakaowa kaszka, owoce, flipsy i chrupki oraz obowiązkowo chińskie ciasto). Przyszła też paczka od babci, gdzie dostał misia-poduszkę, nowe buty (w odpowiednim rozmiarze) oraz trochę letnich ubrań. 😉 Dzień wcześniej byliśmy w naszej ulubionej chińskiej knajpce (nie chcieliśmy się ruszać z domu w jego urodziny, więc poszliśmy w przeddzień urodzin).

Poza tym spędziliśmy masę czasu na zabawie nowymi zabawkami, więc Smoczyński był w siódmym niebie, co mnie cieszy, bo jego radość to moje szczęście. 😉 Najbardziej spodobała mu się mata, bo w końcu mógł – tak jak my – chodzić po podłodze. Jak mało wystarczy dziecku, aby być szczęśliwym. 😉 Na koniec zmęczony padł i mogliśmy odsapnąć, i sprzątnąć bałagan po “imprezie”.

Udało mi się naszkicować jego szczęście, a potem je nawet pokolorować.

Smoczus

Najdokłaniej oddałem ilość jego zębów… 😉

Mefisto

#128. Pierwsze urodziny Smoczyńskiego Read More »

#111. No cóż

I minęły cztery tygodnie intensywnej pracy, zabawy i nauki. Czas leci tak szybko, że czasem zastanawiam się, ile więcej mógłbym zrobić, a potem zaczynam pisać notkę i stwierdzam, że robię za dużo na jeden wpis. 😉

Zacznę wesoło. Smoczyński nauczył się pierwszego słowa, które wypowiada z prawie pełną świadomością. DAJ. DAJ. DAJ. Aż mi się “Gdzie jest Nemo” przypomniało.

Grunt, że spotykani ludzie w polskich sklepach reagują na to śmiechem. Widok brzdąca walczącego z połówką o sznurki w bluzie jest uśmiechogenny. 😉 Dodatkowo lubi sobie (po swojemu) pośpiewać, co brzmi przezabawnie, bo uporczywie stara się trzymać rytmu, ale mu nie wychodzi. 😉 Lubi też sobie powarczeć. W jednym supermarkecie tak warczał na jednego faceta, że ten uciekał w inne alejki jak nas widział. A ja myślałem, że do takiego efektu trzeba dużego, groźnego psa, a nie plującego na siebie niemowlaka… 😉

Smoczyński również coraz lepiej chodzi, więc pozwalamy mu biegać po mieszkaniu. Mały wariat pierwsze co robi, po znalezieniu się na podłodze, to leci do kuchni. Po co? Romansować ze zmywarką. No cóż, serce nie sługa… Przynajmniej “wybrankę” mogę mieć na oku. 😉 A muszę rzec, że to porządna partia, bo zmywa naczynia doskonale!

Byliśmy też kupić mu mleko modyfikowane i zobaczyliśmy to:

IMG_20180420_100512

Ale żeby mleko dla dziecka kraść? Mam naprawdę złe zdanie o ludziach i to wcale nie poprawia mojej opinii o nich. No cóż…

Wymyśliliśmy też sobie, aby zainwestować trochę czasu w rodzinne eskapady. Zerknąłem nawet na mapy, ale naszym głównym przygotowaniem było zainwestowanie w laptopa, na którym moglibyśmy oglądać filmy, pisać notki… Połówka wyskoczyła ze swoim dawnym marzeniem, aby znów mieć Alienware’a, czyli laptopa nakierunkowanego na gry (jednego mieliśmy i sprzedaliśmy). Idea grania w gry na przenośnym urządzeniu mi się spodobała, więc dałem połówce wolną rękę i staliśmy się posiadaczami Alienware’a 13 R2, czyli mniejszej wersji klasycznego laptopa gamingowego (czyli, dla niezorientowanych, wielkości zwykłego laptopa biurowego). Nie inwestowaliśmy w nowe urządzenie tylko odnowione (refurbished), które w sumie poza kilkoma zarysowaniami na tylnej ścianie ekranu, wygląda na kompletnie nowy.

Przez około 30 minut mieliśmy tam Windowsa 10. Świeży, nieruszany Windows, zainstalowany przez profesjonalny serwis… I przez 30 minut, do przeinstalowania systemu na inny, myśleliśmy, że dysk jest popsuty. Nie był. To Windows tak zacinał. No, Microsoft, toście mnie przekonali do waszego najnowszego systemu…

Swoją drogą niezła z nas rodzina geeków, która wypady za miasto zaczyna od kupienia laptopa… No dobra, po prostu chcieliśmy go kupić, a powód się dorobiło. 😉

Aczkolwiek laptop okazuje się zbawienny dla połówki, która z racji choroby często jest przykuta do łóżka i nie ma jak zabijać nudy. 😉

Ze świata gier: twórcy Aragami ogłosili, że w maju tego roku wyjdzie dodatek do gry o nazwie Nightfall (link do atykułu). Bardzo mi ten tytuł przypadł do gustu, a dodatek prezentuje się równie dobrze, zatem pozostaje nic tylko czekać! 🙂

Podczas okresu świątecznego nastąpił spodziewany wysyp promocji na gry oraz kilka darmowych tytułów: w tym jeden, nad którego zakupem się zastanawiałem, a skoro dają za darmo… Przy okazji dowiedziałem się o istnieniu kilku tytułów, które chciałbym zakupić, więc moja “lista życzeń” została zuaktualizowana. 😉 A portfel wyje boleśnie, bo czeka go dieta…

Niefajne wieści są takie, że Ghost of a Tale się zbuntowało i po aktualizacji nie chce się odpalić. “Pracuję nad tym”, ale się nie śpieszę. Twórcy wszak stwierdzili, że nie widzą problemu w zrobieniu pingwinowej wersji gry, co byłoby niezwykle miłe z ich strony. Chociaż ta wiadomość pochodzi bezpośrednio z ich konta, to ręki sobie uciąć nie dam, że na 100% tak będzie.

Co mnie za to cieszy: Rise of a Tomb Rider wyszedł Linuxa i Maca w tym miesiącu (a dokładniej 19 kwietnia)! Zawsze lubiłem Square Enix, ale teraz to ich po prostu kocham! Wciąż czekam też na premierę kolejnego epizodu SWTOR, który ma ukazać się – jak się jednak okazało – w maju.

Jeśli chodzi o nieprzyjemności to odwołano mi dwa spotkania z lekarką z rzędu. “Bo ona za dużo pracuje i nie mogą jej tyle płacić”, więc póki co nie mam co liczyć na wizytę i jakiekolwiek badania. Próbują za to na siłę umówić mnie z lekarzami, których nie znam, i których poznać nie chcę. Z wielu względów: nie chcę omawiać moich problemów od nowa, nie chcę się w ogóle męczyć z zapoznawaniem lekarza, nie mam kompletnie ochoty, aby mimo moich wywodów i starań, zostać olanym. I boję się, że nowy lekarz = nowa metoda leczenia, która niekoniecznie może być dobra, a tylko zmarnuje czas. Mogę jedynie dzwonić i pytać się, czy moja lekarka już pracuje. Czy tylko mi wygląda to na absurd?

Mieliśmy też jednego dnia dwa incydenty na drodze. Pierwszy: jakiś baran chciał się z nami ścigać na światłach. Nie byłoby w tym nic złego, bo my nie mieliśmy zamiaru się ścigać, więc wystarczyło go olać. Niestety mistrz kierownicy zajeżdżał nam niebezpiecznie drogę i mało nie spowodował zderzenia, więc na światłach (gdzie musiał się zatrzymać z powodu innych aut), połówka wysiadła i zdrowo go ochrzaniła. Trzy raz większy koleś kulił się ze strachu. Bezcenny widok!

Druga sytuacja to był cud i popis umiejętności połówki. Z podporządkowanej wyjeżdżała kobieta i robiła to w momencie, kiedy my byliśmy naprzeciwko niej. Połówka na szczęście odbiła tak, aby ona w nas nie uderzyła, a my nie wpadli na drugi pas na jadące z naprzeciwka auta. Oczywiście nie odbyło się bez ostrego hamowania! Najgorsze jest to, że babsztyl był nienormalny, bo ta kobieta jechała za nami, klaskała w dłonie i robiła nieuprzejme miny. No cóż…

Tyle atrakcji po to, aby kupić świeży chleb i słodycze w polskiej piekarni… Przynajmniej ciastka były dobre.

IMG_20180407_110409
Pomimo starań, ciasto również odczuło skutki gwałtownego hamowania – mimo wszystko i tak najlepiej z nas wszystkich

Aczkolwiek posyłanie połówki po słodycze to nienajlepszy pomysł, bo wysłanie jej po pudełko rogalików kończy się tym:

IMG_20180420_113508
Ponad 2 kilogramy rogalików… Najwyraźniej muszę zacząć precyzować wymiary pudełka. 😉 Dobrze, że można je mrozić.

Ponadto sytuacja u mnie w pracy jest na tyle nieprzyjemna, że być może seria Z życia urzędnika doczeka się swojego końca (przynajmniej dla tego biura). Żebym wiedział o co im wszystkim chodzi to pewnie bym to wyjaśnił, a tak to napiszę krótko: no cóż… Tyle tylko złego, że miałem ze stresu trzy tygodnie przerwy od wszystkiego, przez co popadłem w doła i miałem chwilę zwątpienia we wszystko (włącznie z prowadzeniem bloga). Przeżyłem i walczę dalej, innego wyjścia nie mam!

Co do truskawki to dalej nie rośnie… Za to w chińskim supermarkecie kupiliśmy bok choy (albo pak choy – szalenie podobne są), który zaczął rosnąć. Wsadziliśmy go w puszkę po pomidorach, daliśmy wody i mamy nietypowego kwiatka o długości około 40-45cm (póki co). Ziemniaka też kiedyś tak posadziliśmy i urósł na ponad metr… No cóż…

Wiecie co robi się, gdy na dywanie jest plama, a wy nie macie odpowiedniego środka do czyszczenia dywanów, a w okolicznym sklepie jest pod tym względem pustka? Kładziecie chusteczkę na podłogę i przyklejacie ją taśmą. I, co gorsze, to nie jest najdziwniejsza rzecz, jaką w życiu robiłem…

Przynajmniej brud się nie roznosił…

Z kwestii blogowych: zakładka O MNIE została zuaktualizowana i będzie aktualizowana jeszcze trochę. To, co chciałem wstępnie tam wrzucić, to wrzuciłem. A cała reszta sobie poczeka. Co do Kącika Technicznego to… pisze się! I to na tyle aktywnie, że mam nadzieję, iż pierwsza środa w maju będzie należeć do niego. Ale obietnic nie robię, bo życie bywa przewrotne!

No i na sam koniec: pyknęło nam magiczne siedem lat pokręconej znajomości z połówką. Jak sobie pomyślę, ile razem przeszliśmy, to zastanawiam się, jak się ta bajka nazywa. A, wiem. ŻYCIE! I tylko trzy raz musiałem połówce przypomnieć, że tego dnia świętowaliśmy naszą rocznicę… Za pierwszym razem jeszcze bym zrozumiał, ale te dwa kolejne razy (niemal jeden po drugim)? 😉 No cóż!

Mefisto (aka Japeś) – wyjaśnienie już wkrótce!

#111. No cóż Read More »

Scroll to Top