Coraz mocniej rozumiem ludzi, którzy swoje zwierzęta nazywają swoimi dziećmi. Nie to, że tego nie rozumiałem, ale po prostu coraz mocniej się w to wczuwam i przestaję widzieć różnicę między Ferbikiem a Smoczyńskim. Przynajmniej w kwestii uszkadzania swojego ciała.
Tydzień 1: Smoczyński wybiegł z pokoju, ja za nim. Zabrakło mi dosłownie pół sekundy, aby go złapać. Potknął się i rypnął o szafkę na przedpokoju. Efekt? Rozgryziona warga i wizyta w szpitalu. Swoją drogą ciekawe, że zamiast zakładania szwów używa się teraz specjalnego kleju.
Tydzień 2: Ferbik latał jak opętany i walnął się (chyba) o moje biurko. Efekt? Rozwalona mikroskopijna małżowina uszna. Rozwalona dwa razy, bo później rypnął jeszcze o drzwi. Za dużo czasu spędza ze Smoczyńskim najwyraźniej.
Także stwierdzam oficjalnie, że dzieci to zwierzęta, a zwierzęta to dzieci.
Mefisto
…zwierzęta jednakowoż szybciej się uczą XD
Pozdrówka, pisz częściej.
Oj, ja nie wiem. Ferbik to się ze Smoczyńskim ściga w kwestii tego, który uszkodzi się bardziej. 😂
U Was chyba nie sposób się nudzić 😀 Dodatkowo stwierdzam po 5 latach z psem, że Twoje wnioski ze wszech miar słuszne…
Dałbym się pokroić za chwilę zwykłej nudy, tak jest u nas “żywo”. 😉