Przyznam bez bicia, że gra wciągnęła mnie na tyle, że przeszedłem całą dostępną zawartość. Nie oznacza to jednak koniec gry; to jest dopiero początek przygód. Z racji faktu, że gra jest jeszcze tworzona, spora część gry jest jeszcze nie ujawniona. Ghost of a Tale zostało udostępnione na zasadzie Early Access, czyli niepełnym produkcie, którego kupienie pozwala finansować dalszy rozwój. Co mogę powiedzieć? Mam nadzieję, że ciąg dalszy nastąpi już wkrótce.
Wracając jednak do moich odczuć. Ledwo co napisałem o niedoskonałościach gry, a już następnego dnia wypuszczono łatkę, która poprawiała stabilność gry i naprawiła nieco problemów. Niestety poprawka dla wariującej myszy nie została wydana, ale po cichu liczę, że kiedyś ten dzień nastąpi.
Przeszedłem niemal wszystkie zadania, poza jednym, gdzie trzeba znaleźć róże dla żony. Niestety nie udało mi się znaleźć jednej i zostawiam to zadanie na później. Skończyłem za to wszystkie pozostałe misje i zebrałem wszystkie przebrania.
(Przykłady niektórych strojów)
Gra zaskoczyła mnie w tym miejscu, ponieważ te przebrania stosuje się do oszukiwania stworzeń w grze, aby pozyskać od nich potrzebne przedmioty. W tym momencie pojawia się postać żaby pirata, która miała się więcej nie pojawić. Okazała się jedną z bardziej istotnych postaci, bo posiadała potrzebne nam przedmioty. Aczkolwiek zachowywała się jakby się za dużo rumu napiła albo chciała nam dać w kość, bo, przysięgam szczerze, miałem ochotę ją w odpływ wepchnąć. Jedyne, co ją uratowało to dyby na głowie. Dlaczego? Bo pomogłem jej opróźnić wiaderko, a w nim był przedmiot niezmiernie mi potrzebny. Musiałem go potem szukać po kanałach, a tam spotkałem się z pijawkami, bardzo nieprzyjaznymi pijawkami. Jedyny plus to taki, że zebrałem sporo Florinów.
Można też zebrać elementy szczurzej zbroi i biegać w niej po terenie więzienia. Szczury uważają cię wtedy za przymałego szczurka. Oczywiście ta swoboda ma swoją cenę: ciężar zbroji sprawia, że wleczesz się godzinami do wszelkich lokacji, ale będę z Wami od razu szczery: gra jest na tyle ciekawa, że się tego tak nie odczuwa.
Dodatkowo nauczyłem się paru umiejętności od moich mysi tworzyszy, którzy pałają się złodziejstwem, w ramach zapłaty za pomaganie im. I za śpiewanie im kołysanki. Gra znowu mnie zaskoczyła.
Jaki jest mój werdykt na temat gry? Polecam. Bardzo mocno polecam. Nawet nieskończoną, z błędami i wszelkiej maści niedoskonałościami. Fabuła i mechanika gry zdecydowanie pozyskały moje zainteresowanie, a uroczy Tilo szukający żony skradł mi serce. Chociaż jest niewielki i dosyć łatwo go zranić, podejmuje ryzyko i udowadnia, że nawet mały może wiele, jeśli tylko znajdzie odwagę w sobie.
Kolejny wpis o tej grze pojawi się w momencie, gdy zostanie odblokowana dodatkowa zawartość. Niestety nie jestem w stanie udzielić informacji, kiedy to będzie, ale mam nadzieję, że nastąpi to niedługo.
A tymczasem wracam do świata gier szukać innego zabijacza czasu, aby wypełnić wolne chwile.
Pora na opisanie – być może – najbardziej rozczulającej gry świata. Gra została wydana niedawno, a dokładniej 25-tego lipca bieżącego roku. Twórcą gry jest SeithCG, który wcześniej pracował dla DreamWorks i Universal Studios, stąd też pewnie ten bajkowy klimat.
Czym jest Ghost of a Tale? To coś pomiędzy grą zręcznościową, a prawie takim typowym RPG, gdzie zbiera się misje od wszelkich postaci i wykonuje zlecone nam zadania. Sporo jednak przewagi ma skradanie się i pozostanie niewykrytym z racji tego, że wszędzie czai się nieprzyjazna nam straż.
Zanim jednak zacznę opisywać wszystko po kolei, muszę Wam przedstawić chyba najbardziej urokliwą postać, jaką przyszło mi grać.
Oto Tilo – nasz mysi bohater, który jest swego rodzaju bardem w naszej opowieści (a świadczy o tym chociażby urocza lutnia noszona na plecach).
Naszą przygodę rozpoczynamy od opowieści o tajemniczym Zielonym Ogniu, który setki lat temu pochłonął niemal cały świat, mordując każdą napotkaną na nim istotę zamieniając ją w nieumarłego. Myszy próbowały przekupić płomień informacjami o słabościach innych krain, niestety bezskutecznie, przez co większość ich krain została zniszczona. Dopiero szczurza armia pokonała zło, stając się przez to bohetarami wszystkich innych ras. Myszy oczywiście zostały wygnane za swój akt zdrady wobec innych nacji.
Opowieść kończy się, a nasz mały Tilo budzi się w celi na swoim malutkim łóżku. Wokół mamy kilka przedmiotów do zebrania (grzybki, ogryzki jabłek) oraz czerwoną różę, po wzięciu której pojawia się nad zadanie związane ze zbieraniem tych kwiatów dla żony głównego bohatera – Merra’y. Na niewielkim stoliku znajdujemy kawałek chleba, a pod nim liścik z kluczem do celi. Oczywistym jest fakt, że ktoś próbuje nam pomóc się stąd wydostać. Ucieczka z celi jest dosyć prosta, wymaga jedynie otworzenia drzwi, szarpnięcia za drugie i schowanie się w skrzyni, aby straż nas nie rozszarpała na strzępy.
Widok ze skrzyni
Na szczęście szczury nie są bystre, więc tak długo, jak nie mają cię w zasięgu wzroku po lini prostej, schować można się do każdej napotkanej szafki, skrzyni oraz beczki. Jest to na tyle komiczne, że bawiłem się z nimi w ten sposób przez kilkanaście minut. No dobra: nie bawiłem. Nie wiedziałem, jak wejść do skrzyni i biegałem wkoło, a pan szczur za mną…
Wędrując po lochach, czy też więzieniu, spotykamy żabę pirata, dla której możemy wykonać zadanie. Aczkolwiek lochy da się opuścić bez rozmowy z nią, więc nie jest to tak istotne, aby pomóc płazowi. Zasugerowanie żabie, że możemy ją uwolnić, kończy się stwierdzeniem, że jej jest tak wygodnie, bo ma wszystko, czego jej potrzeba.
W więzieniu roi się od szczurów, więc trzeba wykazać się sprytem. Skradanie się to podstawa, chowanie się to bardzo pomocny atut, ale nic nie przebije ściąganie szczura do pomieszczenia tylko po to, by go tam zamknąć.
(Ten znak zapytania na niebieskim tle oznacze, że szczur Cię zgubił)
Poza tym mamy też zagadki, dzięki którym możemy odnaleźć alternatywną drogę albo otrzymujemy przedmioty, które przykładowo mogą być rzucone w dźwignię w miejscu, gdzie nie mamy do niej innego dostępu bądź też możemy znaleźć stołek, na który można wejść i dosięgnąć przedmiotów, które są dla naszego mysiego barda za wysoko. Niekiedy możemy “zaatakować” strażników poprzez strącenie na nich przedmiotów, co skutkuje czasowym ogłuszeniem.
Eksplorując piękną lokację więzienia, możemy natknąć się na różne “zestawy” ubrań/zbroi, posiadający różne atrybuty (mniejsze obrażenia, odporność na ogień, odporność na trucizne). Ich elementy są sprytnie poukrywane po całej mapie, a skompletowanie całego “zestawu” zwiększa nasze życie i wytrzymałość, dzięki czemu możemy uciekać przed szczurami przez dłuższy okres czasu.
Nie mam pojęcia ile rodzajów ubrań można znaleźć w grze, ale podejrzewam, że może być ich sporo, skoro na początku gry odkryłem ich już kilka.
Moim zdaniem gra jest jedną z ciekawszych, ponieważ w każdym kącie znajduje się coś do odkrycia, przez co nawet podążając za fabułą, jesteś w stanie co chwile odkrywać nowe ciekawostki i niesamowite miejsca. Eksplorowałem każdy zakamarek w poszukiwaniu skarbów albo chowałem się przed szczurzą gwardią, a przy okazji spotykałem różne postacie, z którymi można było porozmawiać o wszelkich rzeczach bądź też wykonać kilka zadań dla nich. Jest w tej grze tyle do zrobienia, chociaż raptem kilka osób jest wobec nas “przyjazne”.
Nie rozwinąłem jeszcze fabuły na tyle, by się o niej wypowiedzieć, ponieważ jestem zajęty zbieraniem róż i żuczków (można zbierać wszelkiej maści robaczki zarówno dla zadań, jak i też dla jedzenia; są bardzo pożywne). Póki co współpracuję z tym, który mnie uwolnił i staram się odnaleźć żonę naszego małego Tilo, a w między czasie pomagam wszystkim i wszystkiemu, co się napatoczy. Nie ma za to punktów doświadczenia, ale za to można otrzymać pieniądze – Florin – potrzebne na przykład do kupowania informacji od pewnego szczura, który jako pierwszy objawił się ze swoją neutralnością w stosunku do nas.
Minusem gry jest zdecydowanie fakt, że nie jest ona jeszcze dopracowana i wiele rzeczy potrzebuje poprawek. Dodatkowo gra jest wygodniejsza na kontrolerach, więc granie na myszy i klawiaturze jest możliwe, ale trochę niewygodne. Nie mówiąc o tym, że mysz mi się zbuntowała kilka razy podczas gry (w sumie nie tylko mi) i musiałem grę restartować, aby dalej grać. Problemem jest też możliwość zapisywania gry tylko, kiedy jesteś w bezpiecznym miejscu (czyli na przykład skrzyni). Gdyby grze nie odbijało, może dałoby się to znieść.
Pocieszające jest to, że trwają prace nad rozwojem gry, więc prawdopodobnie wszystkie niedogodności mogą być z czasem wyeliminowane.
Uważam tę grę za urokliwą. Chociaż te zwierzaki posiadają cechy ludzkie, rozczula mnie widok Tilo patrzącego na kowala w taki typowo mysi sposób (z mysim zaciekawieniem). Wydaje mi się to dość udanym balansem, ponieważ cały ten świat sprawia wrażenie bajkowego i odrealnionego, a zarazem dosyć bliskiego. Kiedy pierwszy raz natrafiłem na grę, od razu trafiła na moją gierkową listę życzeń, by dosyć szybko znaleźć się w mojej kolecji zabijaczy czasu (była to dosłownie kwestia kilkudziesięciu godzin). Niektóre rzeczy mogłyby być lepsze, bardziej usprawnione, ale nie żałuję zakupu. Chociaż pewnie nie raz się wścieknę, kiedy mi ten durny myszor spadnie z dachu (w jednej lokacji spadłem ponad 20 razy na sam dół, ponad 20 razy wchodziłem przez budynek na samą górę – myślałem, że coś mnie strzeli).
Grę polecam wszystkim, którzy lubią RPG, zręcznościówki i myszy w jednym. Oraz stracone godziny na włażeniu gdzie się tylko da.
Najbardziej uroczy strażnik świata
A tymczasem, życząc Wam udanego tygodnia, wkraczam w szeregi szczurzej armii i wracam myszkować tu i ówdzie. Z tą grą na pewno jeszcze na bloga powrócę.
Z racji faktu, że Square Enix niedawno wypuściło port gry na Linuxa, a także udostępniło epizod pierwszy całkowicie za darmo, grzechem byłoby nie skorzystać z możliwością zapoznania się z grą, w szczególności, że ta pozycja znajduję się na mojej liście gier, które chciałbym mieć.
Life is Strange ma dosyć ładną i prostą grafikę, która uwiodła mnie tym, że wygląda na narysowaną. Przyznam, że zawsze podobały mi się dzieła Studia Ghibli pod względem filmów animowanych, a Square Enix był zawsze dla mnie wyznacznikiem ładnej i przyjemnej grafiki w grach.
Ten opis gry będzie inny niż wszystkie, ponieważ, ze względu na typ gry, będę musiał wam przybliżyć nieco z fabuły. Czytacie na własną odpowiedzialność.
Normalny, zwyczajny dzień jak każdy inny w tygodniu. Słońce świeci, ptaszki ćwierkają, dzieci i studenci zbierają pokemony pod oknem, wodne pokemony latają po ulicach, bo w wodzie dawno by były ugotowane. Temperatura przekracza trzydzieści stopni, podczas gdy mózg mój odmawia posłuszeństwa i przełącza się na tryb awaryjny. Najprzyjemniejszym miejscem w domu jest teraz lodówka, a przysznic wzięty niecałe cztery godziny temu wydaje się być wzięty tydzień temu, jeśli nie dłużej. Dziękuję losowi, że zaopatrzono chiński sklep w arbuzy i jadam je schłodzone, dzięki czemu od czasu do czasu jestem sobą zamiast jakimś anemicznym zombie błagającym o dobicie.
Jeżeli jest coś, co mogę o sobie powiedzieć to na pewno to, że nie znoszę upałów. Dlatego na pewno nie zamieszkałbym w miejscu, gdzie takie upały są niemal cały rok. Nie jestem po prostu przystosowany do takich temperatur. Jak jest dwadzieścia stopni to jestem w pełni szczęścia, sprawny i gotowy, powyżej zamieniam się w marudę do kwadratu.
No dobra, koniec narzekania, pora coś ogłosić. Postanowiłem, że moje “serie” z grami znajdą się w jednym miejscu, gdzie łatwo będzie można wejść i notka po notce prześledzić rozwój wydarzeń danej gry (jeżeli komuś zależy na “fabule” bądź też alternatywnemu rozwojowi wydarzeń, który sam tworzę, niekoniecznie umyślnie). Wszystkie linki dostępne są na podstronie na dole strony (w tym śmiesznym menu), opcjonalnie możecie kliknąć tutaj, jeżeli nie chce się Wam przewijać na koniec strony.
Zauważyłem, że mój maniakalny wręcz, a na pewno niepoważny gaming tworzy coś na rodzaj swojej historii w danych grach. Czasem poza fabułą warto też poczytać, co się w takiej grze dzieje od innej strony niż sam wątek główny, czyli zwierzenia takiego typowego gracza, który lubi grać w gry dla zabawy i emocji, i pisze, co czuje, gdy w taką grę gra. Postaram się każdą “serię” zwieńczyć moją ogólną opinią na temat gry i podsumować wszystko w jednej notce, aby każdy mógł sam ocenić, czy w daną grę warto zagrać.
Znajdziecie też tam moje gierkowe plany na następne stulecia. Jeśli macie jakieś sugestie, możecie śmiało pisać w komentarzach. Jestem otwarty na wszystko: każdą grę mogę wypróbować.
Dodatkowo też pragnę poinformować, że ze względu na lato i moją nienawiść do tej pory roku, nie za bardzo ruszam się z domu, a jeśli już do chłodzę się pod drzewem w lokalnym parku. Niestety, ale przegrzewanie się jest niekorzystne dla mojego samopoczucia. Z tego też tytułu nie za bardzo mam okazję biegać i zwiedzać okolicę (co pewnie nadrobię w chłodniejszym okresie), więc będę się skupiał na grach, bo mój komputer (chwała mu) lepiej znosi ciepłotę ode mnie. Pragnę w tym miejscy podziękować osobie, które zarekomendowała mi genialne chłodzenie do niego. Chwała Ci!
Miałem taki zamiar pisać raz o grach, raz o czymś innych i do tego będę się próbował stosować, ale nie obiecuję. No chyba, że ktoś lubi mój sposób marudzenia. Wtedy mogę sobie pomarudzić i pojęczeć w zgrabnym, poetyckim stylu.
A Wam, dobrzy ludzie, życzę chłodu w upalne dni i niesłodzonych napojów (chyba, że wolicie słodzone).
Światem powoli zawłada nowa aplikacja zwana Pokémon Go. Ludzie w różnych przedziałach wiekowych wybywają z domów, aby polować na niesamowite stworzenia, jakimi są Pokemony. W końcu każdy, kto w młodości oglądał tę kreskówkę, marzył o tym, by mieć takie stworki na własność.
Jest to niesamowita niesamowitość tego świata, jak wszystko w przeciągu chwili się zmienia. Naprawdę. Moja okolica była dosłownie wolna od dzieci. One tu są, mieszkają obok. Można je zobaczyć i usłyszeć w momencie, gdy wracają ze szkół albo jadą gdzieś z rodzicami. A dziś, po godzinie dwudziestej dzieciaki chodziły z telefonami i szukały Pokemonów, biegając od lokalnej areny poprzez uliczki mieszkalne, zbierając stworki ukryte na mapie. To było dosyć dziwne doświadczenie widzieć dzieci będące dziećmi, które się bawią. Od dawna nie widziałem dzieci powyżej dwunastego roku życia, które nie grałyby wielkich dorosłych, a teraz te same dzieciaki jarają się jak choinka w święta, kiedy złapią jakiegoś rzadkiego Pokemona.
Wiem, że ta gra niesie zagrożenia. W końcu już słychać było o napadach na ludzi krążących po ulicach, było słychać o idiotach, którzy rzucali telefonami, aby złapać Pokemona. Jak wiadomo w końcu idiotów nie sieją, a sami się rodzą, a źli ludzie są źli, bo dobrzy na to pozwalają i nie karają złych za łamanie ustalonych praw. Nie uważam gry za złej – może być jedynie niedopracowana, ale można w końcu łapać Pokemony, czytać o nich ciekawostki i szukać wzrokiem na mapie, gdzie kryją się kolejne. Należy jednak pamiętać, że rzeczywistość jest mniej przyjazna niż w grze, bo nawet jeśli Pokemony to urocze, cyfrowe potworki, to ludzie są już prawdziwymi potworami i potrafią popsuć każdą zabawę, nawet tę najlepszą.
Mój mały zbiór Pokemonów
Bawmy się, ale róbmy to z głową i zwracajmy uwagę na otoczenie, czy na przykład nie lezie ktoś za nami, kto chce zrobić nam coś gorszego niż zdobycie Pokemona przed nami.
Robię postępy w grze, bardzo powoli i mozolnie, no bo przecież trzeba pobiegać tam, gdzie niekoniecznie trzeba. Trzeba też powskakiwać w miejsca wszelakie i narobić bałaganu, powkurzać się na przeciwności losu i pogryźć ze strażnikiem. No i są widoki, na które chce się popatrzeć. Ciężki jest żywot niepoważnego gracza, który zamiast przejść grę i wydać wyrok odnośnie jakości tejże gry, to lata po całym świecie, włazi wszędzie, marudzi i bawi się jak gimbus na wycieczce szkolnej. Przypominam jednak, że ja się dobrze bawię bez względu na okoliczności; nawet w nudnej grze znajdę powód, by się śmiać.
Motywem przewodnim tego wpisu będzie mój postęp w grze. Otóż poza tym, że trochę lepiej wychodzi mi kontrola postaci i nie zaliczam już takich dzikich driftów na koniu, by wypaść poza mapę, opanowałem także wykorzystywanie niedoskonałości gry na mój użytek. Tak, gra ma swoje niedoskonałości, bugi, czy też inne wady, ale ile radości one potrafią dać. Wszakże niektóre gry dzięki temu żyją.
Motywem przewodnim mojej zabawy było “gdzie mnie nie wpuszczą, tam wskoczą” (jak w tytule zresztą). Jak się okazało tam gdzie nie można wejść, można wskoczyć. Bardzo ambitne stwierdzenie, ale korzystam z tego w grze nadmiernie.
Ogólnie rzecz biorąc w grze posunąłem się trochę do przodu. Nauczyłem się trochę o umiejętnościach, które można ulepszać (np. wydłużać ich czas działania albo wzmacniać efekt). Fakt faktem, takie cuda trzeba raczej znaleźć niż kupić, ale zdecydowanie są warte zachodu.
Dowiedziałem się też o zaklęciach przywoływania różnych dziwnych stworów!
Dzięki temu dorobiłem się przyjaciela. Nazywa się Octogron. Jakby przeczytać to tak po polsku to wychodzi jakaś octowa kiść dziwnych owoców. Dalej źle się czuję, dalej mój mózg pracuje na wysokich obrotach, jeśli chodzi o wymyślanie dziwnych rzeczy…
Octogron dobrze sprawuje się w walce, chociaż między nim, a przeciwnikami jest spora różnica. I dobrze odciąga uwagę, gdy ja się bezpiecznie chcę ewakuować, bo zdecydowanie nie na moje nerwy jest taka batalia. I nie ma spodni. Widać to ważne dla chorego człowieka…
Co do walk w grze to wspominałem w poprzednim wpisie o duchach. Pojawiają się one nocą w miejscach, gdzie zabiło się przeciwnika. Co się stanie, jeśli zabijesz szkielet nocą? Proszę spojrzeć na to:
Duch szkieletu, proszę państwa…
Mózg mi wysiadł w tym momencie. Gra rządzi pod względem mocarnej nielogicznej logiki, która w niej panuje. To jest najlepsza rzecz, zaraz po driftach na koniu.
Skoro jesteśmy przy koniach to był jeszcze motyw, że łażąc sobie tu i ówdzie, zgubiłem się. Tak, mając dosyć dokładną mapę w grze, potrafiłem się zgubić. Dodatkowo jeszcze zgubiłem (znowu) konia, znalazłem innego i tego też zgubiłem. Jestem zdolną i kreatywną jednostką, więc w sumie to się tego po sobie spodziewałem. Jednakże przy tych wędrówkach odkryłem coś, co miało być nagrodą za moje męki. Wierzchowiec ten był spełenieniem moich piekielnych wymagań, a i patatajowanie na nim było przyjemniejsze.
Octogron za bardzo zaprzyjaźnił się z kozą górską
To chyba jedyny wierzchowiec, którego jeszcze nie zgubiłem (w sumie to nie będzie zgubiony, póki go nie zgubię, więc chyba logiczne). Zdecydowanie byłoby mi go szkoda.
Dodatkowo nauczyłem się tratować na koniu! To jest świetna zabawa! Do momentu, aż znalazłem wioskę wymarłych krasnolodów i teraz mogę mieć pewność, że są na stałe wymarli. Hamulce ten koń ma, niestety, kiepskie i nim się zatrzymałem to połowa witających mnie krasnali leżała twarzą w trawie. Chociaż w sumie witali mnie toporami i mieczami, więc można powiedzieć, że odwzajemniłem przywitanie.
Poniżej kilka widoków z gier. Gra, chociaż jest bardzo stara, potrafi zadziwić swoją prostotą. Albo po prostu tęskno mi do tych dawnych czasów, kiedy gry miały po prostu swoisty klimat.
Wracam do grania. Wciąż jest tyle do przejścia. A wam niech szkielety nie zamieniają się w duchy nocą!
Trochę jestem taki “nie w sosie” ostatnio. Udało mi się zachorować, wyzdrowieć mi się trochę nie udaje, więc chodzę z miną godną grumpy cat’a i wyrabiam normę wydmuchiwania nosa oraz zdmuchiwania słomianych domków małych świnek przy użyciu kaszlu. Co gorsza: końca nie widać, a do lekarza nie mam co iść, bo się przekonałem, że do tego trzeba mieć nieziemskie zdrowie i cierpliwość godną hinduskiego mnicha, a ja mój zapas na ten miesiąc zdążyłem wyczerpać w poprzednim.
Miałem za to, w ramach rekompensaty, trochę więcej czasu, by pograć w Dying Light, który powoli zamienia się w niebezpieczny nałóg. Jak wcześniej zombie były be, starszne i ogólnie groźne, tak teraz wyjeżdżam z maczetą i robię pogrom stulecia. Nie tak dawno skradałem się po cichu, aby mnie te szybsze zombie z ADHD nie zobaczyły, a teraz jak nie ma wybuchów to nie ma zabawy. Ale nie o grze chciałem pisać.
Chciałem napisać o miłości. W sumie w koło tyle miłosnych tematów, a ja mam tyle doświadczenia w tak nieprawdopodobnym związku, że chyba mogę zaryzykować stwierdzeniem, że coś na ten temat wiem.
Miłość jest trudnym, a zarazem i bardzo oklepanym tematem. Pierwsza rzecz, którą mogę powiedzieć o tym uczuciu to to, że choćbym nie wiem, jak bardzo je znał, to i tak pozostanie dla mnie nieznane. Każdy dzień potrafi zaskoczyć czymś nowym i tak samo jest w miłości. W końcu potrafię się zgodzić na rzeczy, o których w ogóle mi się nie śniło i robię to ze szczerą ekscytacją, aż czasem mam ochotę zapytać samego siebie: Mefisto, kiedy ty się w głowę uderzyłeś? Chociaż chyba nie tylko mi się oberwało, patrząc na moją połowę…
Miłość to na pewno cierpliwość, a jej trzeba mieć w zapasie. Nawet przed miłością trzeba ćwiczyć wewnętrzny spokój, by dotrwać do znalezienia ukochanej osoby, bo przecież nim się znajdzie kogoś wartościowego to mogą minąć wieki, a może nawet i stulecia. I chyba najlepiej jest nie szukać, bo wtedy spotyka się fajnych ludzi i życie tak po prostu się toczy, że poznajesz kogoś, zaczynacie się lubić, cieszycie się z tych samych durnot, a koniec końców zostajecie parą i nie do końca nawet wiecie, jak to się stało.
W momencie stworzenia tej więzi między istotą rozumną numer jeden, a istotą mniej rozumną numer dwa (każdy sobie dostosuje opis pod własne dyktando :)), rodzi się coś, co nazywa się obowiązkiem. Pojawia się takie magiczne stworzenie, które sprawia, że czujesz się zobowiązany do np. pomocy z obiadem, sprzątania łazienki, oglądania filmów, których nie wiesz, czy chcesz oglądać, a przede wszystkim do sprawiania, aby tej drugiej osobie było dobrze. Uśmiech tej drugiej osoby jest przecież najważniejszym skarbem, w szczególności, gdy pojawia się w efekcie twoich starań. Do tego dochodzą przytulasy, okazjonalne dokuczanie, zachęcanie do osiągania marzeń, chwalenie za zdobyte już osiągnięcia i rodzicielska rozmowa, gdy coś nie wychodzi.
Ale są też gorsze strony związku. I nie mówię wcale o kłótniach, bo te łatwo rozwiązuje rozmowa i współpraca ze sobą. Najgroszym problemem są inni ludzie, prawdopodobnie z bardzo nudnym życiem. Im lepiej wam się układa, tym bardziej zajadli robią się ludzie wokół, ponieważ oni nie potrafią tego osiągnąć, co my, a to nie jest rzecz wielka: wystarczy tylko trochę się postarać i dawać do związku równomierność tego, co się otrzymuje (balans jest podstawą każdego istnienia). Jeżeli ty z partnerem gotujesz obiady razem, a jakaś parka mieszkająca pokój obok nie, to nie oczekuj, że ci ludzie porozmawiają ze sobą i ustalą, że będą razem gotować. Oczekuj, że się pokłócą i któreś w ich związku będzie miało żal do ciebie, że wam się tak dobrze powodzi, a jedno z nich teraz musi choćby głupią pizzę wstawić do piekarnika, bo nigdy nie ustalili gotowania razem, a teraz (przez nas) była burda o to.
To tyle słowem wstępu o miłości (chociaż wyszło to dłuższe niż wstęp). Mógłbym napisać więcej, daj więcej przykładów, ale nie ma sensu czytać o czymś, co trzeba samemu przeżyć. Nie mówię, że więcej o tym temacie nie napiszę. To w końcu był wstęp, więc dobrze by było jeszcze to rozwinąć i jakoś ładnie zakończyć, ale nie teraz. Teraz zostawiam wam do przemyślenia to, co pojawiło się we wstępie.
W ostatnim wpisie byliśmy na gorącej planecie zwanej Merkurym. Wciąż miło wspominam tę podróż, pomimo lekkiego zawodu. Z racji faktu, że lubię ciepłe klimaty, gdzie raczej nikogo nie będziesz się spodziewać, to postanowiliśmy pojechać na wycieczkę w moje rodzinne strony, czyli do piekła. Plan był prosty: jedziemy zwiedzać zamek wielkiego i wspaniałego Anu, który to żył sobie i umarł, a teraz dzikie hordy (czyli my) penetrują jego włości, aby przeżyć przygodę.
Pamiątkowe zdjęcie ze statku
Aby dostać się do zamku, trzeba było znaleźć statek zwany Hell Boat. Nie było to trudne, chociaż zajęło nam to dłuższą chwilę, bo modyfikacja gry, która była na serwerze, była trochę starsza niż być powinna i początkowo nie oferowała możliwości odwiedzenia Anu. Po aktualizacji moda wywaliły się pewne ważne ustawienia, których naprawienie zabiło serwer Minecrafta na chwilę. Po krótkiej reanimacji wróciliśmy jednak do gry i wybraliśmy się szukać statku, który znaleźliśmy bardzo szybko.
Prawie jak żetony na przejazd kolejką
Aby statek zaczął działać, musieliśmy położyć cztery prastare figurki wokół posągu. Oczywiście nim znaleźliśmy właściwą kombinację to ja zdąrzyłem się zestarzeć dwa razy. Myśleliśmy, że statek po protu popłynie, a tu stała się rzecz niesłychana…
Posąg postanowił zostać kulą disco
Posąg postanowił zrobić coś dziwnego. A dokładniej rzecz mówiąc wybuchł nam w twarz, aż zabolało.
W jego zgliszczach wyrósł portal, w który bez myślenia się wpakowaliśmy. Zostaliśmy przeniesieni pod zamek, który imponował rozmiarem i wyglądem, chociaż po lewej stronie chyba zabrakło architektowi terenu i musiał nieco gruntu dobudować.
Pamiątkowe zdjęcie przed zamkiem
Jako, że byliśmy na lewitującej platformie, szybko zbudowaliśmy most na drugą stronę i polecieliśmy zwiedzać zamek. Nim dotarliśmy do wejścia, zdąrzyłem zezłościć ochroniarza budynku, bo gapiłem się bezczelnie przez okna, a to się chyba komuś nie spodobało.
Oczywiście doszło do walki, ale wiadomo, kto wygrał. Ochroniarz był po prostu bez szans. Nie zadziera się z dzikimi turystami ciekawskimi świata!
Wdarliśmy się do zamku gotowi, by zwiedzać i podziwiać. Wnętrze zamku również imponowało, jednakże było strzeżone przez psich ochroniarzy i co rusz musieliśmy tłuc ich po głowach, a co dwa kroki coś nam wybuchało przed twarzą i musieliśmy tłumaczyć niewerbalnie, że my tutaj zwiedzamy i lepiej dla nich, jeśli się odstosunkują od nas w trybie natychmiastowym.
W końcu, po wybuchnięciu chyba wszystkiego, co można było wybuchnąć, dotarliśmy do miejsca, gdzie czekał na nas zakonserwowany Anu. Wystarczyło go tylko obdarować skarabeuszem i drań powinien przyjść nas przywitać. Taki był plan, ale Anu musiał po swojemu…
Pamiątkowe zdjęcie z zamkniętym Anu (przytulasy!)
Jako diabeł poczułem się urażony takim piekielnym brakiem manier wobec istoty piekielnej jaką jestem, więc postanowiliśmy pokazać Anu, że czasy się zmieniły i bycie wredną, piekielną świnią (to chyba jest świnia?) nie gwarantuje już sukcesu w życiu.
Walka była ciężka, ale wesoła. Zostałem zamurowany, zraniony przez kolce, które wysunęły się z ziemi, mało co nie wpadłem do lawy i jeszcze do tego Anu zaczął sobie latać, a ja, łuk i celność to trzy rzeczy, które nie mają ze sobą nic wspólnego. Jednakże padł martwy, a jego mroczna dusza powróciła do sarkofagu.
Anu zginął z naszej ręki w sumie trzy razy (praktyka na żywo powiedzenia zabić, wskrzesić i zabić jeszcze raz). Chcieliśmy się dostać do jego pokoju ze skarbem, więc dwa razy zginął, a my szukaliśmy teleportu. Za trzecim razem wiedzieliśmy (bo doczytaliśmy), że trzeba kliknąć ciało martwego świniaka nim zniknie. Także można powiedzieć, że dostał od nas nauczkę z nawiązką.
Sekretny pokój ze skarbem
W pokoju było to, czego potrzebowaliśmy: pradawny zegar, który miał nam umożliwić podróż w czasie. Szczęściu nie było końca! Zabraliśmy zdobycz i postawiliśmy nowo zbudowaną maszynę czasu w naszym pięknym i jakże symetrycznym domku. W końcu drzwi do świata dinozaurów miały zostać przez nas otwarte! Klucz w postaci zegara trzymałem w mej pikselowej ręce.
Jak gdyby ktoś nie wiedział jak wygląda profesjonalna maszyna czasu…
Czekaliśmy cierpliwie, licząc sekundy do końca, kiedy maszyna czasu da nam znak, że to już teraz, że możemy wybrać się do świata, gdzie rządzą dinozaury, a nasza siła będzie leżeć w tym, jak wykorzystamy naszą inteligencję przeciwko nim. Miałem przed oczyma ten widok, kiedy stajemy na nowym, nieodkrytym lądzie i wędrujemy pośród istot mniej lub bardziej przyjaznych, powoli skłaniając je do uznania naszej potęgi: nauki i technologii. Widziałem nowe, nieznane dotąd okazy dinozaurów, które mógłbym zabrać ze sobą i zostawić na mojej rajskiej wysepce.
Tyle nowych rzeczy do poznania, tyle dinozaurów do oswojenia!
Jednakże, nie było to nam dane…
Mod nie ma jeszcze tego elementu gotowego, więc pozostał nam tylko słodki smak przygody na ustach wraz z goryczą rozczarowania.
Jednakże cierpliwi będą nagrodzeni, także czekam, aż w końcu magiczne drzwi otworzą się przede mną na oścież, a ja wkroczę w nową krainę i zdobędę ją w imię wiedzy i
nauki. Ta przygoda będzie kontynuowana.
Dzisiaj mija pierwszy tydzień po ogłoszeniu wyników referendum. Brexitowe szaleństwo trwa. Protesty rosną, Londyn, Szkocja, Północna Irlandia, a nawet eurosceptyczna Walia chcą niepodległości (a Anglicy się im dziwią, bo “razem jesteśmy silniejsi”). Petycja w sprawie drugiego referendum, która została zapoczątkowana, jak się okazało, przez zwolennika wyjścia z Unii, zebrała już 4 miliony podpisów, ale zostanie najprawdopodobniej odrzucona przez rząd.
W międzyczasie Nigel Farage przyznał się do kłamstwa w sprawie 350 milionów tygodniowo, które miało iść na NHS (odpowiednik NFZ). Kwota ta nie uwzględniła rabatu, który Wielka Brytania otrzymała oraz finansowania przez UE rolnictwa, sztuki, nauki itd. Pan Farage zostanie odsunięty od wszelkich negocjacji z UE w sprawie Brexitu.
Zgłoszone przypadki rasizmu wzrosły o 57% po ogłoszeniu wyników referendum. Głównie dotyczy to polskich, muzułmańskich i azjatyckich społeczności (gdzie Brexit może mieć wpływ tylko na jedną z nich).
Europejskie dzieci panikują, bo boją się, że będą musiały wyjechać; angielskie, że już nigdy nie zobaczą swoich europejskich przyjaciół. Nauczyciele żądają od rządu zapewnienia, że Europejczycy uczący się w angielskich placówkach nie będą musieli odejść. David Cameron potwierdził, że nie ma zamiaru nikogo odsyłać, jednakże będzie on premierem tylko do października, a co się potem wydarzy tego nie wie nikt.
Mój pracodawca zapewnił dzisiaj, że Europejczycy nie muszą się niczego obawiać w pracy, nikt pracy nie straci (póki co) z tytułu Brexitu.
Flaga Wielkiej Brytanii może ulec zmianie jeśli pozostałe państwa się odłączą.
Korzystając z faktu, że na Steamie panują promocje (prawie 13.000 gier w przecenie), postanowiłem zakupić sobie (i nie tylko sobie) kopię gry Dying Light: The Following – Enhanced Edition (rok wydania Dying Light: 2015). Zakupiony przeze mnie zestaw zawiera podstawę gry oraz wszystkie obecnie wydane dodatki. Twórcami gry jest Techland – polska firma, która stworzyła między innymi Dead Island i Dead Island: Riptide, a wydawcą jest, ku mojemu zaskoczeniu, Warner Bros. Interactive Entertaiment Inc.
Postaram się nie zdardzać fabuły (chociaż robię to w tym wypadku z bólem serca) i skupić się na moich przeżyciach i ciekawych aspektach gry.
Powiem wam, że nie lubię nawalanek, nie lubię gier, w których jest masa durnych zombie chodzących bez celu i reagujących ewntualnie, jak na nich spadniesz. Dlaczego więc zakupiłem Dying Light? Bo ma klimat. Obejrzałem sobie na Youtube parę interpretacji dodatku to gry – The Following – w wykonaniu zawodowych bądź mniej zawodowych graczy i się po prostu zakochałem w prostoście całego mechaniczmu gry i jej fabule. Prostota polega na tym, że musisz przeżyć, jednak skomplikowaną sprawą wydają się już zombie. Te najprostsze są łatwe to ubicia. Jednakże to nie jedyny typ zombie. Są takie, które poruszają się szybko i włażą za tobą na budynki, inne zmiotą cię wielgachnym młotem, a jeszcze inne oplują czymś niezidentyfikowanym. Są też takie, które wybuchają żółto-czerwoną mazią. Uwielbiam je.
Kocham surwiwale i ta gra właśnie mi to daje – tylko w nieco zmienionej formie. Owszem, nie muszę jeść i pić, aby żyć, chociaż gra umożliwia zjedzenie wszelkich maści batoników energetycznych i chałw (w celu odnowy życia oczywiście). Mam za to wielki i szeroki zasób Planów (Blueprints), dzięki którym mogę tworzyć od apteczek po wymyślne połączenia stołu od nogi z gwoźdźmi, taśmą i baterią w postaci broni siecznej z możliwością porażenia kogoś prądem. Muszę również uciekać, bo to, że zmodyfikowanym kluczem francuskim mogę sieknąć kogoś w chwilę, nie oznacza, że pójdzie mi tak łatwo z hordą zombie, która zaraz się zbiegnie, aby mnie zeżreć.
Z fabuły zdradzę wam tylko, że panuje wirus, który zamienia ludzi w zombie (no tego ciężko będzie nie wiedzieć w szczególności, że pierwsze minuty gry będą o tym). Lekiem hamującym rozwój wirusa jest Antyzyna, którą zrzuca przelatujący od czasu do czasu samolot. Lek ten pozwala nie przemienić się w zombie (przynajmniej na dłuższą metę), ale jego ilość jest bardzo mała, ponieważ zrzuty są często przejmowane przez bandytów. Nie powiem wam, kim jest wasza postać i jak się tam znalazła: ważne jest to, że dołącza do grupy ocaleńców, którzy walczą z przeciwnościami losu, by przetrwać każdy dzień, a naszym zadaniem jest wtopić się w tłum i pomagać jak tylko się da. Czy to przez sprawdzanie, czy komuś coś się nie stało, czy poprzez obdlokowywania różnych, bezpiecznych miejsc na mapie.
Gra idealnie pokazuje horror takiej apokalipsy: wyobraźcie sobie, że tam wokół biegają dzieci, które nie rozumieją tej sytuacji albo rozumieją ją za dobrze. Jedne liczą, że na to, że ich rodzice wrócą, inni wiedzą, że z tego piekła nie ma odwrotu.
Aczkolwiek grze nie brakuje humoru i co chwila rozwesela ukrytymi Easter Eggami.
Bardzo mi się podoba to, że można grać z innymi graczami. Ostatnio zawiodłem się na jednej z ulubionych gier, że multiplayer się wywala, ale mam nadzieję, że kiedyś to poprawią. Dying Light oferuje rozgrywkę z innymi graczami, która działa! Niestety LAN nie działa (z tego, co wyczytałem to z tego powodu, iż ludzie grali używając nielegalnych kopii i póki co zablokowano tę możliwość), także tłukę się po Steamowych serwerach, które póki co działają stabilnie.
Mój towarzysz Ninja Smok, który ledwo przetrwał psychicznie prolog, by móc się ze mną połączyć
Grając razem jest zawsze łatwiej, ale jest też i śmieszniej, bo przecież nie trzeba cały czas grać na serio. W końcu chodzi o dobrą zabawę.
Tak, tak, horda zombie za oknem, trzeba bronić niewinnych ludzi, ale żeby tak na masakrę bez dobranocki…?
Można też wykonywać za siebie zadania, jak na przykład otwieranie zamkniętych drzwi wytrychem.
Trochę nie trafił w dziurkę od klucza, ale generalnie to dobrze mu poszło – jakoś przez ścianę te drzwi otworzyłKoleś, kiedy zobaczył, jak Smok otwiera drzwi, poczuł natchnienie.
Dużo w tej grze jest też elementów zręcznościowych. No dobra – cały czas wskakujesz na wszystko (i wszystkich), aby tylko cię coś nie zeżarło. Również dotarcie do cennych przedmiotów (potrzebnych na przykład do ulepszeń) wymaga gimnastyki i wspinaczki. Potrafi to zmęczyć zwłaszcza, że postać nie zawsze się łapie krawędzi budynku i czasem kończysz w środku kółeczka uformowanego przez zombie, a niekiedy jakiegoś po prostu zdeptasz, a dalej to już jest prosty schemat – biegniesz przed siebie jak najdalej od zgromadzenia.
Co sądzę o grze? Przeszedłem jedynie prolog i kilka misji pobocznych wraz z moim towarzyszem niedoli. Jestem całkowicie nią podjarany, bo to jakaś świeżość w moich zasobach growych i niecierpliwie czekam na jej kontynuowanie. Wciąż czeka mnie wiele wędrowania, wspinania, szukania i masakrowania, ale czuję, że nie będę zawiedziony.
Poniżej kilka screenshotów z tego, co zdążyłem już zobaczyć.
Zamierzam nagrać trochę ekscesów z gry i zmontować w jeden film te najlepsze ujęcia oddające całą zabawę, jaką ma się grając w Dying Light. A póki co wracam do gry! Niech zombie was nie dosięgną!