#005. Niezniszczalny blaszak

To może trochę głupie, aby pisać o komputerze, ale ten jeden model zasługuje na swoją notkę, a nawet na hołd, bowiem jednocześnie upartość jak i wytrwałość tej jednostki zrobiła na mnie wielkie wrażenie. Dlatego też nazwę go roboczo “niezniszczalny blaszak”.

Niezniszczalny blaszak to serwer Poweredge SC430. Tak, serwer. Tak, dało się go używać jako zwykłego PC.

W tej chwili jest już 10-letnim staruszkiem z hardwerem dawno przestarzałym, a jednak emerytem został dopiero w 2016. Dlaczego? Bo nie ma bardziej upartej maszyny niż niezniszczalny. I chociaż już go raczej nie użyję, z sentymentem trzymam go w szafie na wypadek, gdybym go jeszcze kiedyś potrzebował.

Dostałem go pod swe władanie 2012 roku, wcześniej działał jako serwer głównie emailowy. Ciężki, toporny sprzęt, który przetrwał kradzież tylko dlatego, że ważył sporo. Z początku korzystałem z niego na skraju biureczka, a on buczał sobie przy łóżku (bo chłodzenie ma bycze). Jego wydajność była imponująca jak na tamte czasy.
Początkowo grałem na jakiejś tajemniczej karcie graficznej 64mb, ale ta zdechła śmiercią bolesną. Przez chwilę miałem laptopa z Windowsem, a potem był wielki powrót do blaszanej puszki.

Mogłem wtedy grać jedynie w gry, które mieściły się w 8mb karty graficznej (czyli Heroes of Might & Magic III męczyłem po raz kolejny w moim życiu). Dodatkowo, dało się grać w Minecrafta, którego wymagania graficzne oscylowały w granicach 64 – 128mb w tamtych czasach. Byłem pod wrażeniem. Z czasem kupiłem za grosze kartę graficzną z 256mb i wtedy zaczęło się… Nie było gry, w którą nie mógłbym zagrać. No dobra, żartuję. Były takie gry. Ale przeskok z 8mb na 256mb to jak zmienienie roweru na Ferrari. Jest odczuwalna różnica. Jeszcze później miałem słabą 2gb kartę (jedyną, która w takiej konfiguracji pasowała do serwera), która radziła sobie z większą ilością gier.

Wtedy pierwszy raz zagrałem w Star Wars: The Old Republic. Gra pochłonęła mnie do reszty, oczywiście poza momentami, kiedy nie grałem w Minecrafta. Mój blaszak dawał radę. Dołożyłem mu pamięci i z 2gb zrobiło się 4gb. I, wierzcie czy nie, to mi starczało do 2015. Wtedy też kupiłem symulator ginięcia na 1.000 sposobów zwany Ark: Survival Evolved i 4gb to było mało. Miałem jeszcze 8gb tzw. pamięci swap, którą w Linuxie wydziela się na dysku i system zrzuca na dysk to, czego nie pomieści w pamięci. Oczywiście umożliwiało mi to grę, ale dysk był wolny. Miałem wybór: kupić pamięć (która, pod mój komputer, była nieopłacalnie droga) albo kombinować ze swapem. Kupiłem więc dysk SSD i swap wydzieliłem na nim. Gra zaczęła płynnie chodzić (no cyrk na kółkach). Dalej mogłem biegać po wyspie i straszyć dinozaury.

Chęć zmiany nadeszła dopiero wraz z Saints Row: Gat Out of Hell, gdy komputer mój ledwo już ciągnął. Nie, nie zawieszał się, czy przegrzewał. Trochę dźwięk wariował i po skończeniu grania gra nie chciała się już wyłączać (ale dalej udawało się wejść do menu, otworzyć konsolę i zabić proces). W tym momencie, dokładnie na początku 2016 roku, zauważyłem, że mój blaszak potrzebuje odpoczynku. Z bólem serca złożyłem nowy komputer (tym razem nie serwer, chociaż momentami mnie kusiło), typowo pod gaming.
Niezniszczalny wciąż siedzi w szafie i czasem zdaje się do eksperymentów, czy sprawdzenia czegoś. On będzie działał póki się nie rozpadnie – to pewne. To mocny sprzęt, chociaż już tak bardzo przestarzały.

To, co mnie w nim urzekło to fakt, że nie miał czujników do kontrolowania temperatury, ponieważ “producent nie przewiduje przegrzania jednostki”. Potwierdzam. U mnie zluzowało/wyrobiło się mocowanie chłodzenia przy procesorze, a i tak dawał radę z grami. Owszem, ” docisnąłem” chłodzenie gąbką, ale nie było to to samo, co zwykłe mocowanie śrubą.
Dlatego też, gdyby producent wypuścił ten serwer z dzisiejszym hardwarem, kupiłbym go na pewno. I notkę pożegnalną dla niego pisałbym za około 10 lat…

A ja mogę powiedzieć, że granie na serwerze mogę zaliczyć to wielu dziwnych rzeczy, jakie robiłem w życiu. Ale to będę dobrze wspominał. W końcu dało się grać w gry!

Mefisto

#005. Niezniszczalny blaszak Read More »

#004. Wycieczka

Wiem, że ta notka miała być o czymś innym, ale czasem tak po prostu odrywam się od rzeczywistości i wędruję tam, gdzie czas płynie powoli, a nawet zatrzymuje się i pozwala mi się cieszyć tą dłużącą się chwilą.

W tym miejscu nie ma za wiele ludzi, a jeśli są to ich interakcja ze mną ogranicza się do zwykłego “dzień dobry” i szczerego uśmiechu. Czy więcej trzeba do szczęścia? Tak, trzeba jezcze pięknego widoku.

Szkoda, że aparat, mimo wszystko, nie oddaje widoku tak dobrze, jak widzi to oko.

Mefisto

#004. Wycieczka Read More »

#003. Inny system

Notka ta chodziła mi po głowie już od jakiegoś czasu, zatem pozwalam w końcu mojej żądzy przejąć nade mną władzę. Przyznam bez bicia, że komputerami interesuję się odkąd dostałem moją pierwszą maszynę (będzie to z 14-15 lat temu). W porównaniu z możliwościami samego mojego telefonu, była to śmieszna zabawka. Brak internetu w tych czasach to była rutyna, więc ograniczałem się do tego, co miałem w mojej puszce. Na komputerze miałem początkowo dwie gry: Mario i Kapitan Pazur. W obie grałem do bólu, raz po razie, aż się teraz zastanawiam, jakim cudem mi się to nie znudziło. Może dlatego, że klimat tamtych czasów był inny i w gry grało się, bo były dobre i wciągały samą fabułą (fabuła w Mario, haha!)? A może po prostu dlatego, że miałem jakąś dziwną wersję Mario i mogłem zasuwać w obie strony, jak opętany (przejść Mario w lewo – ile emocji!).

Następną grą, którą odpaliłem na tym mocarnym sprzęcie był Warcraft III. Moja karta graficzna nie spełniała minimalnych wymagań gry (całe 8mb) i tekstury postaci ładowały się białe. Ale znowu grało się, aż palce bolały, a noc zmieniała się w dzień.

Potem miałem Heroes of Might & Magic III – grało się w to z ojcem, rodzeństwem, przyjaciółmi, nawet z psem w ostateczności… A sierściuch mnie ogrywał na słodkie oczka. Do dzisiaj wracam do tego tytułu z sentymentu do dni, gdy komputer łoił mi skórę do tego stopnia, że nie ruszałem się z zamku, modląc się o poniedziałek, by zrekrutować nowe jednostki, kiedy sadysta komputer czaił się w mroku i dawał mi do zrozumienia, że żywy tej rozgrywki nie opuszczę (psychicznie zdrowy też nie).

A dalej to miałem już sporo gier.

Assassin’s Creed, Dragon Age, Star Wars, itd. Wszystko, co potrzebuje nałogowy gracz, aby zapełnić wolny czas, a nawet wypchać i ten, który teoretycznie nie był wolny. Grało się dla osiągnięć, dla fabuły, czasem nawet i dla ładnych widoków w grze. Zawsze był jakiś powód. Ale numerem jeden była dla mnie zawsze fabuła, która musiała wciągać. Fabuła była życiem dla samej gry i jej postaci, sprawiała, że wczuwasz się w swoją rolę i ratujesz królestwa, biedne smoki przed agresywnymi księżniczkami, czy po prostu mordujesz wszystkich wokół i cieszysz się z udanej masakry (w każdej części GTA i obowiązkowo Saints Row).

Aczkolwiek, pomimo przydługiego wstępu, nie mam zamiaru rozpisywać się o grach. Na to też przyjdzie pora. Zamiast tego chciałbym napisać o czymś, co zwie się system operacyjny. Zdecydowana większość świata ma Windowsa. Ja sam go miałem do momentu, aż ktoś ukradł mi laptopa (a niech ci zasilacz w twarz wystrzeli, kradzieju!). A potem zaczęła się moja przygota z Mintem.

Mint, a dokładniej Linux Mint to system, który wpadł mi w ręce tak przypadkiem. Skoro i tak skończyłem goły i wesoły, bez pieniędzy na nowy komputer, czy kolejną licencję na Windowsa, postanowiłem go wypróbować. Byłem niechętny, opierałem się, nawet nie potrafiłem z niego korzystać, chociaż nie ma w nim nic trudnego. Była to chyba jedynie kwestia mojej psychiki i korzystania z “nowej” rzeczy. Nie lubiłem go, bo nie chciałem go lubić. Bo co to w końcu było? Miałem Windowsa, a tutaj nagle trzeba się przyzwyczajać do czegoś innego. Wszystko było z nim źle, bo nie chciałem się przestawić. Jeszcze miałem wtedy nieopisaną złość do świata, że to akurat mi skradziono laptopa razem z dorobkiem mojego życia. Wściekałem się, wkurzałem, nie próbowałem nawet zrozumieć, gdy robiłem błąd. Po prosty winny był ten “inny” system, którego nie chciałem poznać.

Po czasie przeszło mi. Przestałem wyzywać Linuxa. Przestałem twierdzić, że jest do niczego i robi mi tylko na złość. Nie robił. Działał tak, jak go twórcy stworzyli. Nie wieszał się, działał szybko i sprawnie na bardzo starym sprzęcie. Nawet udało mi się zainstalować na nim grę, co mi się nawet nie śniło (wiedziałem, że można, ale myślałem, że to jakaś najczarniejsza magia, wiedza tajemna, voodoo i pit w jednym – jednym słowem nie do ogranięcia dla takiej osoby jak ja). Instalacja gry nie była trudna, grę dało się przejść bez problemów. Tą grą była Star Wars: Knights of the Old Republic II. Nie grałem w nic konkretnego przez kilka miesięcy, ponieważ nie miałem na czym. A tutaj nagle takie coś.

Osoba, która zachęciła mnie do Linuxów pokazała mi, jak i przez co instalować gry. Pełen emocji usiadłem i zainstalowałem program zwany WINE (program, który najprośniej można nazwać tłumaczem – tłumaczy Linuxowi, co gra od niego oczekuje i mówi grze, jak na to Linux reaguje). Było to banalnie proste, jak instalowanie aplikacji na andoidzie  – wchodzisz w Google Play i szukasz czego potrzebujesz, klikasz “instaluj”. W tym wypadku jest to Synaptic, który działa na podobnej zasadzie. A potem instalacja gry z płyty i moc była ze mną.

Mint bardzo zaplusował u mnie. Ten nielubiany system dał mi możliwość pogrania w ulubioną grę. Dla miłośnika gier mojego pokroju to sporo, w szczególnie po takim wyposzczeniu. To tak, jak gdyby twój nielubiany kolega z klasy podarował ci nagle kolejną część książki, którą chcesz przeczytać, a której nie możesz nigdzie dostać.

Miałem potem Windowsa do gier razem i Linuxem, któremu wydzieliłem trochę miejsca na dysku (bo dużo nie potrzebował). Na Windowsie tylko grałem; wszystkie prywatne pliki trzymałem na Linuxie, korzystanie z internetu, rysowanie, czy planowanie zagłady ludzkości też odbywało się na Linuxie. Linux stał się potrzebny, niezbędny wręcz do egzystowania w komputerowym świecie.

Niestety mój Windows nr 7 z czasem zaczął się psuć i to nie od mojej głupoty. Wychodzące aktualizacje zagracały go, zainstalowanie Daemon Tools (programu do montowania obrazów płyt) kończyło się czkawką i tysiącej dodatkowych gratów na komputerze, które chociaż wirusami nie były to przejawiały takie zachowanie. Sam program nie chciał działać. Był to dla mnie absurd, że nie mogę zrobić obrazu legalnie kupionej płyty, by się ona po prostu nie zniszczyła pod wpływem mojej intensywnej eksploatacji. Pierwszy raz pojawiło się w mojej głowie takie stwierdzenie, że w Mincie mi to działa, mam odpowiednik Daemon Tools od razu w systemie i nie musiałem nic instalować.

Myślałem też, że to wirus, ale przecież miałem i antywirusa, i niczego nie ściągałem na Windowsie (wszelkie pliki wpierw lądowały na Linuxie, a potem wędrowały na Windowsa po upewnieniu się, że są bezpieczne).

Po długich bólach i bezowonych walkach podjąłem wtedy decyzję, że przechodzę całkowicie na Linuxa, żegnając się z Windowsem na dobre (w prywatnym życiu, w pracy z niego korzystam). I tutaj zaczyna się moja przygoda z grami. Bo o ile miałem ich dużo na Windowsie, na Linuxie zwiększyłem moją kolekcję conajmniej czterokrotnie. Na systemie, na którym myślałem, że mi żadna gra nie będzie działać. Owszem, większość gier nie została zrobiona na Linuxa i bywały z nimi przeboje. Głównie z powodu mojej niewiedzy, rzadziej z braku implementacji czegoś w winie. Jednakże niech pierszy rzuci dyskien ten, kto nigdy nie miał problemu z komputerem, bez względu na system.

Prawda jest taka, że każdy system operacyjny będzie tak idealny, jak ludzie, którzy go tworzą, a także jak ludzie, którzy go używają. Nie ma więc co oczekiwać na ideały. Nie mówię więc, że jest idealnie. Ale Linux mimo wszystko daje radę, idzie do przodu. Powoli, czasem nawet jak krew z nosa, ale się przesuwa. Może i dość często zostaje w tyle, ale Linux biegnie w tym wyścigu z kulą u nogi (brak dużych finansów, by wepchnąć Linuxa bardziej na wierzch), a pomimo przeciwności losu (jak na przykład zablokowany kod źródłowy w programach na Windowsa), potrafi stworzyć program na zasadzie prób i błędów, który skutecznie umożliwi mi używanie gier, czy programów. To jest duży sukces: nie mieć nic, a zrobić z tego wiele. No i mój ulubiony bunt w czystej postaci.

Kolejnym sukcesem Linuxa jest SteamOS. Jest to platforma do gier od Steama oparta na Debianie. Dzięki niej liczba gier na Steamie wspierających Linuxa przekroczyła liczbę 3.000. Wyobraźcie sobie mój opad szczeny, kiedy się o tym dowiedziałem. System, który nie był tworzony do gier, doczekał się portów gier. Wiadomo, jedne porty są lepsze, inne gorsze, głównie robi się nakładki, co może zeżreć dodatkowe zasoby systemu (chociaż jeszcze nie spotkałem gry, które zżerała mi więcej niż było w wymaganiach, a nawet sporo mniej), ale zawsze skupiam się na jednej zasadniczej rzeczy: aby gra chodziła płynnie i dało się w nią grać. Generalnie rzec biorąc to jest to, co otrzymuję. I po cichu liczę na to, że kiedyś gry będą wychodziły na wszystkie systemy i skończy się durna walka “a bo mój system jest lepszy, bo jest wspierany”, a ludzie po prostu zaczną grać w gry dla przyjemności, ewentualnie wspólnej rywalizacji w ramach zabawy. Bo o to w grach chodzi: o granie i dobrą zabawę (oraz hejt na “tych z drugiej frakcji” w grze).

Nigdy nie lubiłem Steama, ale przekonałem się do niego dzięki zasobowi gier, w które mogę pograć na Linuxie. Z 52 gier, które mam w biblitece na Steamie, 31 chodzi ładnie na bezpośrednio na Linuxie, reszta przy pomocy wine, codziennie czytam newsy o nowych grach wydanych na Linuxa (w tej chwili kończę ściągnie Two Worlds, gdzie twórcy użyli wina, by stworzyć Linuxową wersję – spodziewajce się raportu niebawem). Może i są to też stare tytuły, ale nie grałem w tyle gier, że kiedy nadejdzie mi ochota na granie w te najnowsze gry, to będzie już kilka lat później, a gry te, pozwolę sobie zażartować, mogą doczekać się do tego czasu Linuxowej wersji (jak to się stało z Tomb Raiderem, którego ledwo kupiłem, a tu znienacka wsparcie dla Linuxa wyskakuje)…

(pare screenów z różnego okresu mojego giercowania – niektóre zostały zrobione na starym sprzęcie toteż przepraszam za jakość)

Mam nadzieję, że ” Linuxowe dzieje diabła” przypadły wam do gustu (i że nie zanudziłem was opisem). To nie koniec (nie ma tak lekko): mam sporo gier do zagrania, a jeszcze więcej do opisania. Następną notkę poświęcę hołdowi dla niezniszczalnego blaszaka, którego emerytowałem na początku 2016, a następną notką, zaraz po tym, o grze, którą kupiłem dawno temu, a była to moja pierwsza “Linuxowa” gra, którą męczę do dziś.

A teraz wybaczcie. Gry wzywają!

Mefisto

#003. Inny system Read More »

#002. Buntownik z powołania

Kolejna notka miała być o tym, dlaczego taką nazwę wybrałem, zatem zabieram się do pisania. Jak pewnie niektórzy się domyślają, że nazwa jest taka, bo jestem buntownikiem. Szczerze mówiąc to poprawna odpowiedź. Jednakże problem pojawia się w kwestii, co to znaczy być buntownikiem.

Dla mnie bycie buntownikiem oznacza zmianę. Chcę być takim czynnikiem zmieniającym może nie świat, ale najbliższą mi okolicę, na którą ja mam wpływ, a która wpływa na mnie. Czy będzie to ulica, na której mieszkam, sklepy, które odwiedzam, czy chociażby moje miejsce pracy. Zmiana jest dobrą rzeczą, jeśli jest przemyślania, więc nie rzucam zmianami na prawo i lewo. Każdą sytuację staram się zbadać i przemyśleć. W końcu życie nie jest tylko białe i czarne, świat nie opiera się na zasadzie “działa – nie działa”. Pomiędzy wszystkim da się naliczyć tyle odcieniów szarości, że można by spokojnie o tym książkę napisać.

Nie buntuję się przeciwko “systemowi”. Rozumiem jego działanie i przestrzegam (większość) reguł. Mam pracę, którą wciąż lubię, płacę podatki, mam konto bankowe i nałogowo wydaję pieniądze (na rachunki). Jednakże system zawiera wiele dziur i niedociągnięć, przez co dosyć często nie spełnia wymagań społeczeństwa. Dlatego też staram się to zmieniać małymi kroczkami. Buntuję się przeciwko tym niedoskonałościom, starając się coś zmienić. Chociaż jestem optymistą, cele obieram sobie realne do spełnienia. Czyli nie idę naprawiać świata, bo nie jest to możliwe dla jednej osoby. Och, ale gdyby tylko było mnie więcej…

Moim “buntem” wywalczyłem chociażby nową lampę na ulicy, gdzie zabić się szło o sam mrok, który otaczał wszystko wokół oraz redukcję niepotrzebnego zużycia papieru w mojej pracy z 26.000 do 3.000 kartek rocznie. Nie są to wielkie rzeczy, ale są to małe dowody na to, że nawet jednostka potrafi, jeśli ma jakiś cel. A ja mam ich od groma sporo.

Myślę, że kwestia buntu jest dosyć rozbudowana, by napisać o nim esej, a do tego to mnie póki co nie ciągnie. Dlatego zostawię to tutaj w takiej formie, jak jest. To będzie taka rzeźba, która nabierze kształtu z czasem, ilekroć do niej usiądę i coś nowego wydłubię. A kiedy i jak wydłubię to będzie już kwestią tego, ile weny od losu dostanę, by coś w mojej rzeźbie dłubać.

A póki co zadowolcie się zdjęciem zbuntowanego Gromita.

20130802_144012
Zdjęcie upamiętniające bunt Gromita przeciwko spóźniającym się autobusom, “coś trzeba z tym zrobić”, 2 sierpnia 2013

Następną notkę poświęcę już sprawom komputerowym, bo mnie już swędzi na myśl o pisaniu o tym.

Mefisto

#002. Buntownik z powołania Read More »

001. Mały diabeł

W sumie to sporo myślałem, jak zacząć ten dział o mnie. W końcu jestem twórcą tego bloga, raczej dobrze byłoby coś napisać, przybliżyć jakoś moją osobę. Szczerze mówiąc pisanie o samym sobie jest trudną sztuką, bo dochodzi się do momentu, w którym zaczynasz rozmyślać, jak bardzo siebie samego znasz.

Moja pierwsza myśl jest taka, że jestem po prostu nadwyczajnie zwyczajny. Mam głowę, dwie nogi i dwie ręce, żadnych mutacji, czy supermocy. Po prostu taki przeciętny ja. Jedyne, co mnie wyróżnia to fakt, że wzrostu to mi ktoś poskąpił i generalnie rzecz biorąc nie docieram w miejsca, w które inni ludzie są w stanie (jak na przykład górna półka w kuchni).

Badając dalej moją anatomię, odkrywam, że mam dwie ręce i aż dziecięc palców. Palce te są dosyć giętkie i zwinne, zdatne do tworzenia i psucia (zdecydowanie psucia), dodatkowo są w stanie boleśnie wejść między żebra bądź szczypać (jakże przydatna funkcja). Nie powiem, że przydatne są w sztuce pisania, czy rysowania, raczej niezbędne do grania w gry, korzystne w przewracaniu kartek w książek, chociaż to da się robić nosem w ekstremalnych sytuacjach. Dłonie dają mi wiele możliwości. Mogę rozładować nimi stres rysując cokolwiek, co mi do głowy przyjdzie, czy włączając Saints Row i tymi samymi palcami wydawać rozkazy mojej postaci szerzyć chaos i zniszczenie (chociaż to i tak delikatny termin przy tej grze). Mogę też pogłaskać zwierza i czuć pod pakcami miękkie futerko.

Dzięki dłoniom narysowałem wiele pięknych bądź niepięknych rzeczy, tworzyłem komiksy, które swego czasu cieszyły ludzi swoją fabułą (bo kreskę miałem wtedy fatalną). Wciąż rysuję, ale już mniej i tak bardziej dla siebie. I chyba najbardziej lubię tworzyć szkice, których nigdy nie dokończę.

wolfy

Idąc dalej, mam dwie uparte nogi, które lubią chodzić. I chodzą z byle powodu, byleby chodzić. Jak gdyby ich motto to “iść i nie zatrzymywać się”. Dzięki nim docieram w miejsca, w które nie dotarłbym, gdyby nie potrzeba chodzenia.

Przedłużeniem nóg traktowałbym samochód, który zabiera mnie w miejsca, gdzie nogi nie mają już siły iść.

Dzięki samochodowi, tam, gdzie docieram, spotykam ciekawskie stworzenia, które uczą mnie nowej definicji piękna i spokoju. Jedno zwierzę podejdzie do mnie obwąchać mi dłoń i spojrzy się na mnie jak na najlepszego przyjaciela, inne będzie patrzeć się z daleka, zastanawiając się w swojej futrzanej głowie kim jestem i skąd pochodzę. Inne uciekną na mój widok, obawiając się konfrontacji ze mną. Bo w końcu czego się mają po mnie spodziewać, skoro przychodzę znikąd i oczekuję, że będę mile widzianym gościem?

Koniec końców nawet i z takim idzie się zaprzyjaźnić. Wystarczy tylko garnek cierpliwości i wzajemnego zaufania, duża ilość czasu i stawianie małych kroczków w stronę obranego celu.

Jednakże idąc dalej, mam też parę diabelnie ciekawskich oczu. Wertuję nimi wszystko, a nawet więcej niż powinienem. Pomagają mi zapamiętać ważne rzeczy, tworząc dla nich miejsce gdzieś w mózgu, abym w istotnych momentach widok ten sobie przypomniał i wiedział, w którą stronę w życiu podążać.

Zabawne, że moje oczy widziały chyba wszystko, włącznie z każdą głupotą jaką wyczyniłem. Dobrze, że nikt nie wpadł na pomysł, by usta mogły mówić. Musiałbym się wtedy zacząć wstydzić.

Z boku głowy mam parę uszu. Mają one wspólną funkcję nagrywającą wraz z oczyma i dzięki nim zapamiętany widok wzbogaca się o dźwięk, który nadaje danemu wspomnieniu odrobinę duszy, przez co wydaje się ono pełniejsze. Uszy bardzo lubią słuchać, dużo bardziej niż usta mówić. Uwielbiają skoczne melodie, pełne życia i energii, więc uszy radują się przy zespole Zebrahead.

Jak zauważyłem, uszy bardzo nie lubią hałasu i czasem żałuję, że słuchu tymczasowo nie można wyłączyć.

Na tym chyba zakończę opis siebie. Myślę, że przybliżyłem wam moją osobę na tyle, że wiecie, iż nie jestem kosmitą i mogę przebywać bez wizy na tej planecie. A cała reszta o mnie, zapewniam o tym bardzo mocno, wyjdzie w praniu. Wszakże każda notka to taka maleńka część mnie, indywidualna na swój pokręcony sposób, która odsłania nieco tego, kim jestem.

Ale żeby nie było za długo, w następnej rozpiszę się, dlaczego wybrałem taką nazwę bloga.

Mefisto

001. Mały diabeł Read More »

#000. Dzień dobry wieczór.

Jakoś trzeba to zacząć…

Aby być całkowicie szczery, nie jestem dobry w rozpoczęciach i zawsze improwizuję. Zawsze, ale to zawsze, kiedy mam jakiś plan, w tym najważniejszym, najistotniejszym momencie w głowie pojawia się pustka, jak gdyby jednym uchem wleciał wiatr, a drugim wyfrunął, wyciągając za sobą całą zawartość mojej półpustej czaszki (półpustej, bo trochę powietrza jednak tam zostaje).

Nie umiem chyba inaczej, więc po prostu piszę tę notkę tak od serca,  na czysto. Jestem po raz kolejny w życiu pustą stroną, którą chcę zapełnić dobrymi wspomnieniami. Tym razem jednak nie jestem pustą stroną, ponieważ znowu mi nie wyszło i chcę zacząć wszystko od początku. Zaczynam nową przygodę, więc w tej książce zwanej “ja” przewracam kartkę na następną stronę i zaczynam pisać. A raczej bazgrać jak kura pazurem, bo jak już wspomniałem, gdzieś mi ten plan uciekł jednym uchem i szamoczę się w konwulsjach szukajac sensu.

Skoro już doszedłem tak daleko to napiszę od razu po co mi blog. Otóż mam taką małą potrzebę, a raczej niewielkie pragnienie pisać i dzielić się tym, co lubię. Mam w zamyśle robić recenzję tego, co moje oczy zobaczą, co przeczytam, w co zagram, jakie miejsca odwiedzę i jakie jedzenie zjem. Jednym słowem będę recenzentem życia. Wiem, że ciężko słowami oddać to, co w duszy gra, ale podejmę się tego wyzwania. Po prostu czuję, że to jest to, co chciałbym zrobić. Taki na swój sposób pamiętnik.

Myślę, że pierwszą wydaną opinią będzie opinia o mnie samym, abyście mogli mnie trochę lepiej poznać.

Mefisto

#000. Dzień dobry wieczór. Read More »

Scroll to Top