Jak co rok na ciemnej ulicy zapalają się dynie z wydrążonymi w nich straszno-rozbawionymi twarzami. Dzieci wybiegają z domów, ciągnąć swych rodziców, aby od drzwi do drzwi pozyskiwać cukierkowe dobra lub płatać psikusy tym, co się opierali. Domy bez ozdób są omijane: nie ma co niepokoić odpornych na straszaki.
Na moją ulicę właśnie wypełzły różnej maści potwory w poszukiwaniu słodkich skarbów. Co chwilę słychać piski różnorakich potworów, których przerasta chyba własna straszność. Ciekawskie wiedźmy zaglądają do ogródków, patrząc, czy czasem ktoś nie wywiesił gdzieś jakiegoś ducha potwierdzając, że mieszkańcy gotowi są złożyć czekoladową ofiarę i zaspokoić nocne zmory.
Trwa to krótką chwilę, bo strzygi biegają szybciej niż rodzice i wnet wszystkie oznaczone domy zostają zrabowane do cna, do ostatniego cukierka. Chwilę później hałasy cichną, bo, wziąwszy co się dało wziąć, wyruszają na podbój innych ulic. Niektóre pewnie zadowoliły się skromną ofiarą i powróciły do swych pieczar, aby pożywić się i zasnąć snem spokojnym na następną noc Halloween.
Co jakiś czas przewija się nieswoja dusza – pewnie z grot tajemnych ulokowanych przy innych domach. Chodzi od drzwi do drzwi zbierając smakołyki, które uchowały się przez pierwszą falą straszaków. Znów ulica staje się żywa, bo stworzenie przyciągnęło inne zjawiska i znów piski oraz krzyki pobrzmiewają pośród nocy.
Będzie to trwało tak długo, aż cały słodki skarb zostanie zrabowany, a wszelkie wampiry, wiedźmi i wilkołaki wrócą do swych domów, zaciągnięte przez rodziców. Zacznie się jedzenie zdobytych ofiar z cukru i czekolady tak długo, aż potwory staną się na powrót dziećmi: na następny rok.
Zacząłem tego bloga dokładnie sześć miesięcy temu. Sześć miesięcy pisania notek, grania w gry i zwracania większej uwagi na swoje życie, aby podzielić się większością szczególnych chwil z ludźmi, którzy przewinęli się przez tego bloga, zostali na dłużej, czy też podzielili się swoimi myślami o moich myślach.
Przez szcześć miesięcy się starałem, aby pisać ciekawie i przede wszystkim poprawnie o tematach, które lubię. Zacząłem recenzować gry, jedzenie, miejsca, nawet po trochu własne życie (bo czemu by nie). Nim się obejrzałem, moja śmieszniejsza połowa pomagała pisać mi notki, podsuwała tematy i podawała ciekawostki o rzeczach, o których brakowało mi wiedzy, dodatkowo przypominając mi, że nie było notki na blogu od jakiegoś czasu. Również Smok męczy ze mną Minecraft eksplorując każdy piksel na wygenerowanej mapie, czy pokazując mi nowe mody.
Z reguły pół roku to u mnie krytyczny moment, kiedy zaczyna mi się nie chcieć albo tracę motywację, albo pojawia się coś, przez co nie mogę bądź nie chcę pisać. Przyznam szczerze, że miałem takie momenty, kiedy po prostu chciałem to zostawić. W końcu nie muszę nikomu relacjonować mojego dnia, gry, myśli, czy słodyczy. Z drugiej jednak strony czasem warto wspomnieć o czymś, co komuś innemu da do myślenia albo zasugeruje spróbowanie czegoś. Chyba ta myśl trzymała mnie w chwilach słabości przy życiu i motywowała do dalszego pisania.
Motywowaliście mnie też Wy, drodzy czytelnicy tego chaotycznego bajzlu, odwiedzając, komentując i klikając “lubię to” (bo polubowywając brzmi jakoś dziko dla mnie) moje wpisy, czy też “śledząc” mojego bloga. Nie zakładałem go z myślą, że znajdzie on regularlnych czytelników.
Dziękuję bardzo za ponad 2.500 odwiedzin, 151 polubień i 231 komentarzy na tym blogu. Dziękuję bardzo mocno wszystkim osobom, które śledzą mojego bloga. Dziękuję ludziom, którzy piszą, że znaleźli coś przydatnego na moim blogu – cieszy mnie to bardzo, że ta mała przystań w internetowym wszechświecie zawiera coś przydatnego. Dziękuję każdemu z osobna za odwiedzanie tego małego zakątka i tworzenie go razem ze mną.
Mam nadzieję, że ten blog dożyje swoich pierwszych urodzin, a potem każdych następnych. Trzymajcie za mnie kciuki, abym miał siłę i motywację dalej odkrywać i dzielić się nowymi rzeczami.
W życiu, jak wiadomo, bywa różnie. Jest źle, jest dobrze, jest nijako, jest fajnie. Ostatnio miałem ciężki okres, więc los postanowił najwyraźniej nagrodzić moją cierpliwość.
W skrócie: ja i moja połowa lubimy zbierać pluszaki. Kupujemy różne w różnych sklepach, czasem znajdujemy jakieś w internecie.
Wiecie jak to bywa z kupowaniem na stronach pokroju ebay. Można kupić taniej i można kupić taniej, ale podróbę, która nie wychodzi tanio, bo koniec końców płaci się niemal tyle samo, co w sklepie. Nie lubię takich praktyk (w sensie sprzedawania podróbek i udawania, że wszystko jest ok), bo to zwykłe oszustwo (inaczej by było, jakby ktoś otwarcie informował o tym, że sprzedaje towar wątpliwej jakości), więc poinformowałem angielski oddział firmy zajmującą się dystrybucją tych zabawek o tym, jak ktoś sprzedaje podróbki za oryginalną cenę twierdząc, że to oryginalny produkt. Wszystko odbyło się miło i sprawnie, a o sprawie zapomniałem.
Jakiś czas później dostałem to:
Na początku wyciągając z pudełka tego pluszaka pomyślałem, że zaszła jakaś pomyłka, ale list szybko wszystko wyjaśnił. Zaskoczył mnie ten gest, bo zupełnie się go nie spodziewałem, ale przywróciło mi to wiarę w niektóre firmy, które dbają o swój wizerunek (chociaż w moich oczach on nie ucierpiał).
Dla zainteresowanych: maskotka to Whisper z kreskówki Yokai Watch, którą uwielbiam ze względu na występujące tam Yokai (rodzaj japońskich duchów).
Innym razem stałem w korku z moją śmieszniejszą połową, na które zaczynamy mieć alergię. No, ale co zrobić? Helikopter za drogi, a na farmę po zakupy czasem jechać po pracy trzeba. Jak zareagowalibyście, gdyby korek był spowodowany przez pewnego rodzaju pochód?
My mieliśmy wyszczerz pełen szczęścia i radości. Krówki wesoło dreptały, ocierając się o samochody zdenerwowanych kierowców, magicznie unikając nasz. Odrobina uśmiechu i przyjacielskiego nastawienia potrafi wpłynąć na zwierzaki. Dodatkowo właścicielka stada uśmiechnęła się do nas, kiedy przechodziła na końcu, chociaż była zdecydowanie zdziwiona, że ktoś cieszy się na widok krów. Jak tu się nie cieszyć, skoro ja lubię wszystkie zwierzątką, nawet te korkogenne?
Co do krówek to tutaj mały bonusik z farmy.
Ostatnio trochę pozalewało ulice z racji częstych opadów deszczu. Skutkuje to takimi atrakcjami:
https://youtu.be/ZpkPtjhkMSE
I wizytą na myjni, która była odwlekana tygodniami.
Na zdjęciu nie wygląda to tak tragicznie, jak wyglądało na żywo.
Ale było warto wjechać w tę kałużę. Przynajmniej można się było nacieszyć widokiem wody zalewającą całą szybę. Tak, wiem, cieszą mnie dziwne rzeczy.
Kolejną małą, śmieszną rzeczą jest coś, co wybłagała u mnie moja połowa (w zamian za to, że ja wybłagałem coś innego; taki system handlu u nas). Jak myślicie: ile może kosztować komputer? A dokładniej płyta główna. Ja znam odpowiedź na to pytanie. Cztery funty. Około dwadzieścia złotych. Myśmy wydali w sumie ponad dwadzieścia dwa funty, bo kupiliśmy kabelki, obudowę i parę innych drobiazgów dodatkowo.
Moja śmieszniejsza połowa uwielbia komputery i odkryła niesamowitą rzecz jaką jest Raspberry Pi Zero, czyli komputer wielkości… czegoś bardzo małego.
(kilka przykładowych przyrównań; Raspberry Pi Zero jest mniejsze od standardowej kości pamięci w komputerach stacjonarnych)
Jego moc obliczeniowa jest słaba, ale za taką cenę można mieć już stabilny komputer do przeglądania internetu, czy nauki (bo jego twórcom chodzi o to, aby stworzyć dostęp do wydajnych i tanich komputerów, które umożliwą ludziom rozwój).
No i przekonałem się na własne oczy, że można pograć w bardzo okrojoną wersję Minecrafta. Na tyle okrojoną, że rozrgywka ogranicza się do stawiania bloków.
Mój domek z betonu
Można Raspberry Pi Zero podłączyć do telefonu, czyniąc ze smartphone’a powerbank dla niego.
Moja połowa ma dostęp do komputera za pomocą konsoli, dzięki połączeniu z internetem. Takie Raspberry Pi może wtedy funkcjonować jako mini serwer albo mini centrum zarządzania. W naszym mieszkaniu Raspberry Pi 1 (większa wersja Raspberry Pi Zero) zarządza ogrzewaniem i światłem (można je zdalnie wyłączyć poprzez stronę internetową). Dodatkowo ogrzewanie samo włącza i wyłącza się o określonych godzinach, a (mam nadzieję, że moja zdolna połowa to zrobi) w planach jest ustawienie ogrzewania pod względem temperatury w domu. Dzięki temu nie zgrzewam się, ani nie marznę.
Raspberry Pi Zero vs Raspberry Pi 1
Ciekawostką jest, że Raspberry Pi Zero ma domyślnie większą moc obliczeniową z racji tego, że jest podkręconą wersją Raspberry Pi 1, aczkolwiek Pi 1 również można podkręcić.
Raspberry funkcjonuje na systemie operacyjnym opartym na Debianie (Linux), który nazywa się Raspbian. Są również inne wersje systemów Linuxowych, które umożliwiają np. zrobienie kina domowego z Raspberry Pi.
Osobiście niezbyt go używałem, ale wydaje się prosty w użytku – idealny dla ludzi, którzy zaczynają swoją przygodę z Linuxami. Typowo Linuxowa konfigurowalność pozwala go jednak ustawić wedle własnego uznania, więc zaawansowany użytkownik może pozmieniać większość ustawień (jeśli nie wszystko) jak leci.
Raspberry Pi to bardzo rozległy temat, ale planuję do niego wrócić z racji faktu, że jest to hobby mojej połowy i prawdopodobnie Raspberry Pi Zero niedługo zostanie gdzieś zastosowane (nie powiem gdzie; będzie niespodzianka).
A tymczasem życzę wszystkim dużo niespodzianek i dużo radości. Na jesienną porę to jest jak promień słońca ogrzewający zmarźnięte ciało.
Zadałem sobie ostatnio takie pytanie: dlaczego gram w gry. Pewnie z tego samego powodu, z którego czytam książki i oglądam filmy. Dla wciągającej fabuły, dla wczucia się w rolę głównego bohatera, dla przygody i wrażeń. Gry są dla mnie jak połączenie książki i filmu, ponieważ tak jak w filmie widzę, co się dzieje i tak jak w książce przeżywam każdy szczegół, który autor stworzył dla mnie za pomocą tekstu, a dokładniej linijek kodu towrzącego grę, jej fabułę i wszystkie elementy będące ciekawostkami. Do tego dochodzi to, że to ja steruję postacią i mogę ten świat eksplorować jak chcę (chyba, że sama gra na to nie pozwala).
Gram w gry, bo lubię. Nie ma w końcu w tym nic złego. Nie zatapiam się na wieki w grze, chociaż czasem wolałbym, widząc co oferuje mi rzeczywistość. Uwielbiam przygody, a “dzisiejszość” nie ma ich za dużo, a jeśli ma to są to ewentualnie zapierające dech w piersiach widoki i poprzedzający je wysiłek, by się w to ładne miejsce dostać. Ale tak poza tym? Mało. Nie mam supermocy, nie znam zaklęć, nie posiadam jakiegoś latającego wierzchowca, nie dowodzę piekielną armią, ani też nie jestem wybrańcem. A wszelkiej maści księżniczki, które spotkałem w moim życiu, były na tyle wredne i podłe, że musiałem smoki ratować przed nimi. Nie – nie dostałem za to połowy królestwa, czy uznania; zostały mi za to wesołe smoki w bardzo dużej ilości.
Gry pozwalają mi się wyciszyć: w słuchawkach brzmi ścieżka dźwiękowa, która zakłóca otoczenie, podczas gdy bohaterowie historii dyskutują o rzeczach ważnych i ważniejszych. To ja jestem jednym z tych bohaterów i decyduję o jego zdaniu. Historia, chociaż jest już odgórnie zaplanowana, toczy się wedle moich wytycznych. W sumie to tak jak w życiu: wpływ mamy tylko na swoje decyzje, ale nie na całokształt, aczkolwiek to, co zamierzam zrobić będzie miało wpływ na to, w jaki sposób dotrę do zaplanowanego końca. Każda decyzja pozwala mi iść dalej w taki sposób, jaki uważam za słuszny, przez co utożsamiam się coraz bardziej z wykreowaną przez siebie postacią.
Im więcej jest możliwości w grze, tym czuję się nią bardziej pochłonięty. Uwielbiam eksplorację, masę prostych i trudnych zadań, możliwość konwersacji z towarzyszami i budowaniem relacji z nimi, ratowanie świata każdego dnia, jakby to była najnormalniejsza rzecz we wszechświecie.
Dobre gry potrafią uczyć. Nie tylko poprawia się twoja zręczność i refleks, rozbudowujesz też swoją umiejętność do analizowania problemu i podejmowania słusznych decyzji (bo w końcu złe decyzje w grze potrafią zakończyć się napisem GAME OVER).
Jeżeli gra się w innym języku niż ojczysty, rozwija się też język obcy. Opisy zadań, czy fabuły we wszelkiej maści dziennikach skąd możesz poznać pisownię i słownictwo, konwersacje z bohaterami, gdzie dochodzi jeszcze wymowa. Przykładowo “brytyjskiego” akcentu uczyłem się z gry Star Wars The Old Republic nim otrzymałem od życia okazję poćwiczenia na żywo. Powiem szczerze, że taka nauka języka jest zdecydowanie bardziej efektywna, ponieważ jesteś zrelaksowany i zaciekawiony tematem, przez co jesteś w stanie zapamiętać więcej. Więcej nowych słów nauczyłem się z gier niż z typowej lekcji języka angielskiego (które przespałem, bo nauczycielka nie potrafiła zaciekawić nas tematem).
Gry uczą też cierpliwości. Fakt, dużo jest nerwusów wśród społeczności graczy, aczkolwiek zauważyłem tendencję do spadku ilości graczy, jeśli gra wymaga cierpliwości. No i koniec końców jeśli gra jest ciekawa to szkoda ją porzucić z powodu niemożności przejścia małej części gry, w której coś nam nie wychodzi. Nigdy nie byłem cierpliwy, ale gry nauczyły mnie, żeby do wszystkiego podchodzić spokojnie i powoli (chyba, że ktoś cię goni, wtedy uciekasz nie bacząc na nic).
Gry strategiczne pomagają stymulują podejmowanie decyzji, ocenianie potęgi komputerowego wroga, tak, by nasz atak bądź obrona dała sobie z nim radę. Niejednokrotnie przekonałem się, że dobra strategia pozwala wygrać rozgrywkę bez nadmiernego przemęczania się. Wielokrotnie wygrywałem gry strategiczne tylko dlatego, że dokładnie planowałem moje kroki i oceniałem, kiedy pójść w rozszerzanie obrony, a kiedy w atakowanie przeciwników. Im trudniejszy przeciwnik tym ciężej znaleźć ten balans. To jest swego rodzaju partia szachów, gdzie pionki zamieniają się w cyfrowe wojska, które wykonują wszystkie moje rozkazy.
Przykładów można by wymienić jeszcze sporo: są przecież gry zręcznościowe, logiczne, same gry RPG potrafią mieć zagadki matematyczno-logiczne. Gra użyta poprawnie potrafi uczyć, a także rozwijać wyobraźnię. Bo przecież przygoda nie musi się kończyć wraz z napisami końcowymi: ona trwa dalej w Twojej głowie. A jeśli Ty nie możesz czegoś wymyśleć, zrobią to inni gracze. Niektórzy z nich wydadzą własne rozszerzenie do gry (jak np. w przypadku The Elder Scrolls: Skyrim), inni zaczną pisać opowiadania na podstawie gry, jeszcze inni narysują coś związanego z grą. Czasem nawet i inni producenci gier wydadzą kontynuację jakieś znanej, starej serii, którą nikt się już nie zajmuje. Wiecie dlaczego? Bo dobra fabuła obroni się sama w sercach fanów, którzy pociągną ją dalej.
Przygoda jest jak ogień. Trwa tak długo, jak długo ktoś podtrzymuje jej płomień.
Prawie jak uzależniony biegam do mojego zakątka naładować baterie, ale też wyciszyć się i uspokoić. Na chwilę zyskuję władzę nad bestią, która we mnie drzemie i niczym generał wydaję sobie rozkazy, a moje ciało, niczym doskonały batalion, słucha mnie uważnie i wykonuje moje polecenie.
To miejsce mnie oczyszcza z trudów cywilizacji. Zapominam na chwilę o tym, co dzieje się na świecie i na ten jeden moment staję się jednym z naturą, ciesząc się dobrem, którym ona emanuje.
Byłem zmęczony jadąc tam, a wróciłem pełen energii, jak gdyby ktoś podał mi sole trzeźwiące umożliwiając mi tym samym ucieczkę z obłoków nieprzytomności.
Poszedłem na spacer i od razu przywitałem się z owcami, które stały przy ogrodzeniu. Jak zawsze były skamieniałe, patrząc z ciekawością, co robię. Jedna łapczywie piła/jadła z pudełka i co chwilę odchodziła do stada, aby zaraz wrócić i jeść dalej.
Jedna owca chyba wybuchła
Spacer trwał tylko chwilę ze względu na pogodę. Wracając, zahaczyliśmy o okoliczny kościół. Był, o dziwo, otwarty, więc moja śmieszniejsza połowa zagadała do starszego mężczyzny w aucie i udało nam się wejść do środka. Jego żona podlewała kwiaty w środku, a miły pan oprowadził nas po kościele, opowiadając o jego elementach i pięknym gobelinie noszącym na sobie siedemset-letnią legendę (niestety jej nie usłyszeliśmy). Gobelin był tworem nowożytnim, a zrobił go mężczyzna, który dochodził do siebie po chorobie. Postacie na gobelinie noszą twarze mieszkańców tego miejsca.
(wszystkie zdjęcia zostały zrobione przez moją śmieszniejszą połowę, przepraszamy za jakość, ale były robione telefonem – kto by się w sumie spodziewał, że uda nam się obejrzeć kościół?)
Para była niesamowicie miła oprowadzając nas po kościele. Mężczyzna zabrał nas jeszcze na spacer wokół kościoła opowiadając o grobach, widokach i swoim psie Fredy’m, który nam towarzyszył.
Poczułem się bliski jego wspólnocie wyznaniowej, chociaż nie należę do Kościoła Anglikańskiego. Nawet chrześcijaninem nie jestem.
Takiego dobra chcę doświadczać, takie dobro chcę dawać. W takim świecie chciałbym żyć, nie myśląc, że trzeba żyć przekonaniem o swojej różności.
Życzę pani z Irlandii i panu ze Szkocji dużo zdrowia i pomyślności, a ich psiemu przyjacielowi dużo szczęśliwych, psich lat nim wyruszy w duchową podróż. Mam nadzieję, że kiedyś ich znowu spotkam.
Życzcie mi dziś szczęścia. Naładowałem baterię, by mieć siłę walczyć dziś o samego siebie. Zamierzam wygrać.
Od jakiegoś czasu żyję w urzeczywistnieniu słów “zły dzień”. I to nie jest mój “zły dzień”. Wszyscy wokół mają taki “zły dzień” i chyba chcą, aby i mi się on udzielił.
Mimo tego staram się być pozytywny, chociaż jest to trudne. Im bardziej jestem szczęśliwy, tym mocniej dostaję po tyłku. Wiem, że tym, którzy nie potrafią się z niczego cieszyć, najbardziej przeszkadza szczęście innych i próbują je za wszelką cenę zniszczyć. Wiadomość do tego typu ludzi: bawcie się dobrze, ale tę wojnę to ja wygrałem.
Chociaż się czasem załamuję, padam twarzą na piach, a los sypie mi sól na rany to wstaję, zagryzam wargi, aż do krwi i drę się do mojego życia: “runda druga, cholero”. Po tym wstaję i siłuję się ze wszystkim, co stanie mi na drodze. Nie poddaję się. To moje dziedzictwo zapisane we krwi: walczyć do ostatniego tchu, walczyć do końca o to, co się kocha. Będą mnie tłuc, a ja będę się śmiał, bo rany się zagoją, a ja pójdę dalej, podczas gdy oni będą tylko zazdrościć, nie robiąc nic ze swoim życiem, aby stało się wartościowe. Zostaną tam, gdzie byli, patrząc jak ja odpływam na łodzi w stronę swoich marzeń.
Jestem szczęśliwy, nawet przez łzy, cierpienie i ból. Jestem szczęśliwy nawet wtedy, kiedy ktoś próbuje podważyć moją opinię o mojej śmieszniejszej połowie. Przekonuje mnie to tylko o tym, że dobrze wybrałem. Chociaż smuci mnie to, że ludzie tak usilnie próbują zburzyć to, co się między nami zbudowało. Tym bardziej mnie przekonuje to, aby być owcą. One żyją w stadzie, bo czują się ze sobą bezpiecznie. Owca o owcę dba, a nie robi za wilka. A niekoniecznie muszą być swoją rodziną.
Dlatego nie. Po prostu nie. Nie zamierzam i nie będę robić tego, co wszyscy ode mnie oczekują. Będę szczęśliwy, będę kochał, wygram walkę o moje życie i zdrowie. Będę chronił moją rodzinę, będę najlepszy dla moich bliskich i najgorszy dla tych, którzy będą chcieli ich skrzywdzić. Będę robił to, co uważam za słuszne. Będę się buntował przeciwko światu, który zapomniał, aby swoją siłę wykorzystywać do chronienia słabszych. Przede wszystkim będę sobą i będę uważać, że wierzę w słuszne rzeczy.
Moje “nie” jest buntem przeciwko zazdrości, która niszczy ludzi. Weźcie się za siebie. Na szczęście trzeba sobie ciężko zapracować, nic nie przychodzi samo z siebie.
W końcu dni są trochę mniej upalne, słońcę trochę mniej przypieka na brązowo. Mogłem zatem wybrać się do moich owczych krain – jedynego miejsca w okolicy, gdzie mogę uciec od ludzi i być blisko z naturą. Dzisiaj byłem z nią wyjątkowo blisko. Wszak jakaś osa próbowała osiedlić się w moich włosach.
Owce były dzisiaj jak chmury sunące po ziemi. Chociaż było ciepło i słońce, po dłuższym czasie, zaczynało nagrzewać, one niewzruszone skubały żółtawą trawę i beczały jedna do drugiej o swoich owczych troskach. Była nawet moja ulubiona owca gremlin, która beczy zawsze tak, jakby miała niesamowitą chrypę. Poprawiła mi humor.
Goniłem dziś za motylami. Chciałem mieć ładne zdjęcie i chyba nawet się udało. Nawet jeśli miałem ze sobą tylko mój wsłużony telefon. To był jedyny motyl, który poczekał, aż podejdę, wyciągnę telefon, włączę kamerę i będę raz po razie robił mu kolejne zdjęcia, aby koniec końców wybrać to jedno: najlepsze. Cała reszta motyli uciekała przede mną, gdy ja skradałem się z gracją (a raczej jej okropnym brakiem) za małymi fruwającymi istotami.
Nie mogło też zabraknąć owieczek z bliska. Ta z tyłu przebiegła całe pole, by się ze mną przywitać i pięknie zapozować do zdjęcia.
Z kolei ta druga musiała jakiś potężny błąd systemu zaliczyć, bo nie ruszyła się ani trochę. Prawda, że są to niesamowicie zabawne stworzenia? Ilekroć tam jestem, nigdy nie nudzi mi się patrzenie na nie, a im chyba nie nudzi się patrzenie na mnie. Ale będąc szczerym, zazdroszczę im ich spokojnego życia. Przydałoby mi się być taką owcą raz na jakiś czas, żuć wesoło trawkę i podbiegać do przechodniów, aby się na nich beztrosko pogapić. I beczeć, po owczemu dużo beczeć o owczym życiu i owczych sprawach.
Byłem też w lesie i znalazłem “to”. Szczerze mowiąc nie wiem, co to za śmieszne bąbelki, ale bardzo się namęczyłem, aby aparatem w telefonie zrobić zdjęcie obiektu, który miał średnicę mniej niż pół centymetra, a światło było nienajlepsze. To prawda, że cierpliwy zostanie nagrodzony.
Czuję się bardzo dobrze, mimo iż jestem diabelnie zmęczony. Przeszedłem dzisiaj około siedmiu kilometrów pośród traw, łąk i lasów. Nasłuchiwałem świerszczy, goniłem motyle i ekscytowałem się naturą, która pochłonęła to dobrze znane mi miejsce, by zamienić je w coś nowego, czego nie jest mi jeszcze dane znać. Machałem do owiec, gęsi, szukałem drzew owocowych i ekscytowałem się każdym momentem tej małej wycieczki.
Mam więcej sił, by wziąć się za siebie, by zrobić coś lepszego ze swoim życiem. Pierwszy krok to zrobić spory krok w tył i pozwolić sobie odpocząć.
Normalny, zwyczajny dzień jak każdy inny w tygodniu. Słońce świeci, ptaszki ćwierkają, dzieci i studenci zbierają pokemony pod oknem, wodne pokemony latają po ulicach, bo w wodzie dawno by były ugotowane. Temperatura przekracza trzydzieści stopni, podczas gdy mózg mój odmawia posłuszeństwa i przełącza się na tryb awaryjny. Najprzyjemniejszym miejscem w domu jest teraz lodówka, a przysznic wzięty niecałe cztery godziny temu wydaje się być wzięty tydzień temu, jeśli nie dłużej. Dziękuję losowi, że zaopatrzono chiński sklep w arbuzy i jadam je schłodzone, dzięki czemu od czasu do czasu jestem sobą zamiast jakimś anemicznym zombie błagającym o dobicie.
Jeżeli jest coś, co mogę o sobie powiedzieć to na pewno to, że nie znoszę upałów. Dlatego na pewno nie zamieszkałbym w miejscu, gdzie takie upały są niemal cały rok. Nie jestem po prostu przystosowany do takich temperatur. Jak jest dwadzieścia stopni to jestem w pełni szczęścia, sprawny i gotowy, powyżej zamieniam się w marudę do kwadratu.
No dobra, koniec narzekania, pora coś ogłosić. Postanowiłem, że moje “serie” z grami znajdą się w jednym miejscu, gdzie łatwo będzie można wejść i notka po notce prześledzić rozwój wydarzeń danej gry (jeżeli komuś zależy na “fabule” bądź też alternatywnemu rozwojowi wydarzeń, który sam tworzę, niekoniecznie umyślnie). Wszystkie linki dostępne są na podstronie na dole strony (w tym śmiesznym menu), opcjonalnie możecie kliknąć tutaj, jeżeli nie chce się Wam przewijać na koniec strony.
Zauważyłem, że mój maniakalny wręcz, a na pewno niepoważny gaming tworzy coś na rodzaj swojej historii w danych grach. Czasem poza fabułą warto też poczytać, co się w takiej grze dzieje od innej strony niż sam wątek główny, czyli zwierzenia takiego typowego gracza, który lubi grać w gry dla zabawy i emocji, i pisze, co czuje, gdy w taką grę gra. Postaram się każdą “serię” zwieńczyć moją ogólną opinią na temat gry i podsumować wszystko w jednej notce, aby każdy mógł sam ocenić, czy w daną grę warto zagrać.
Znajdziecie też tam moje gierkowe plany na następne stulecia. Jeśli macie jakieś sugestie, możecie śmiało pisać w komentarzach. Jestem otwarty na wszystko: każdą grę mogę wypróbować.
Dodatkowo też pragnę poinformować, że ze względu na lato i moją nienawiść do tej pory roku, nie za bardzo ruszam się z domu, a jeśli już do chłodzę się pod drzewem w lokalnym parku. Niestety, ale przegrzewanie się jest niekorzystne dla mojego samopoczucia. Z tego też tytułu nie za bardzo mam okazję biegać i zwiedzać okolicę (co pewnie nadrobię w chłodniejszym okresie), więc będę się skupiał na grach, bo mój komputer (chwała mu) lepiej znosi ciepłotę ode mnie. Pragnę w tym miejscy podziękować osobie, które zarekomendowała mi genialne chłodzenie do niego. Chwała Ci!
Miałem taki zamiar pisać raz o grach, raz o czymś innych i do tego będę się próbował stosować, ale nie obiecuję. No chyba, że ktoś lubi mój sposób marudzenia. Wtedy mogę sobie pomarudzić i pojęczeć w zgrabnym, poetyckim stylu.
A Wam, dobrzy ludzie, życzę chłodu w upalne dni i niesłodzonych napojów (chyba, że wolicie słodzone).
Trochę jestem taki “nie w sosie” ostatnio. Udało mi się zachorować, wyzdrowieć mi się trochę nie udaje, więc chodzę z miną godną grumpy cat’a i wyrabiam normę wydmuchiwania nosa oraz zdmuchiwania słomianych domków małych świnek przy użyciu kaszlu. Co gorsza: końca nie widać, a do lekarza nie mam co iść, bo się przekonałem, że do tego trzeba mieć nieziemskie zdrowie i cierpliwość godną hinduskiego mnicha, a ja mój zapas na ten miesiąc zdążyłem wyczerpać w poprzednim.
Miałem za to, w ramach rekompensaty, trochę więcej czasu, by pograć w Dying Light, który powoli zamienia się w niebezpieczny nałóg. Jak wcześniej zombie były be, starszne i ogólnie groźne, tak teraz wyjeżdżam z maczetą i robię pogrom stulecia. Nie tak dawno skradałem się po cichu, aby mnie te szybsze zombie z ADHD nie zobaczyły, a teraz jak nie ma wybuchów to nie ma zabawy. Ale nie o grze chciałem pisać.
Chciałem napisać o miłości. W sumie w koło tyle miłosnych tematów, a ja mam tyle doświadczenia w tak nieprawdopodobnym związku, że chyba mogę zaryzykować stwierdzeniem, że coś na ten temat wiem.
Miłość jest trudnym, a zarazem i bardzo oklepanym tematem. Pierwsza rzecz, którą mogę powiedzieć o tym uczuciu to to, że choćbym nie wiem, jak bardzo je znał, to i tak pozostanie dla mnie nieznane. Każdy dzień potrafi zaskoczyć czymś nowym i tak samo jest w miłości. W końcu potrafię się zgodzić na rzeczy, o których w ogóle mi się nie śniło i robię to ze szczerą ekscytacją, aż czasem mam ochotę zapytać samego siebie: Mefisto, kiedy ty się w głowę uderzyłeś? Chociaż chyba nie tylko mi się oberwało, patrząc na moją połowę…
Miłość to na pewno cierpliwość, a jej trzeba mieć w zapasie. Nawet przed miłością trzeba ćwiczyć wewnętrzny spokój, by dotrwać do znalezienia ukochanej osoby, bo przecież nim się znajdzie kogoś wartościowego to mogą minąć wieki, a może nawet i stulecia. I chyba najlepiej jest nie szukać, bo wtedy spotyka się fajnych ludzi i życie tak po prostu się toczy, że poznajesz kogoś, zaczynacie się lubić, cieszycie się z tych samych durnot, a koniec końców zostajecie parą i nie do końca nawet wiecie, jak to się stało.
W momencie stworzenia tej więzi między istotą rozumną numer jeden, a istotą mniej rozumną numer dwa (każdy sobie dostosuje opis pod własne dyktando :)), rodzi się coś, co nazywa się obowiązkiem. Pojawia się takie magiczne stworzenie, które sprawia, że czujesz się zobowiązany do np. pomocy z obiadem, sprzątania łazienki, oglądania filmów, których nie wiesz, czy chcesz oglądać, a przede wszystkim do sprawiania, aby tej drugiej osobie było dobrze. Uśmiech tej drugiej osoby jest przecież najważniejszym skarbem, w szczególności, gdy pojawia się w efekcie twoich starań. Do tego dochodzą przytulasy, okazjonalne dokuczanie, zachęcanie do osiągania marzeń, chwalenie za zdobyte już osiągnięcia i rodzicielska rozmowa, gdy coś nie wychodzi.
Ale są też gorsze strony związku. I nie mówię wcale o kłótniach, bo te łatwo rozwiązuje rozmowa i współpraca ze sobą. Najgroszym problemem są inni ludzie, prawdopodobnie z bardzo nudnym życiem. Im lepiej wam się układa, tym bardziej zajadli robią się ludzie wokół, ponieważ oni nie potrafią tego osiągnąć, co my, a to nie jest rzecz wielka: wystarczy tylko trochę się postarać i dawać do związku równomierność tego, co się otrzymuje (balans jest podstawą każdego istnienia). Jeżeli ty z partnerem gotujesz obiady razem, a jakaś parka mieszkająca pokój obok nie, to nie oczekuj, że ci ludzie porozmawiają ze sobą i ustalą, że będą razem gotować. Oczekuj, że się pokłócą i któreś w ich związku będzie miało żal do ciebie, że wam się tak dobrze powodzi, a jedno z nich teraz musi choćby głupią pizzę wstawić do piekarnika, bo nigdy nie ustalili gotowania razem, a teraz (przez nas) była burda o to.
To tyle słowem wstępu o miłości (chociaż wyszło to dłuższe niż wstęp). Mógłbym napisać więcej, daj więcej przykładów, ale nie ma sensu czytać o czymś, co trzeba samemu przeżyć. Nie mówię, że więcej o tym temacie nie napiszę. To w końcu był wstęp, więc dobrze by było jeszcze to rozwinąć i jakoś ładnie zakończyć, ale nie teraz. Teraz zostawiam wam do przemyślenia to, co pojawiło się we wstępie.
Pieniądze szczęścia nie dają. Słowa, które często padają z ust tych, co mają ich za dużo. Może i jest w tym trochę racji, bo pewnie mając ich zbyt wiele rodzina zamienia się w sępy czekające na spadek, bliscy się odsuwają, bo tworzy się między nimi wyimaigowany dystans, a cały świat postrzega cię przez pryzmat portfela, licząc, że za sztuczną miłość spadnie im trochę grosza.
Patrząc na to w ten sposób, pewnie byłbym nieszczęśliwy, mając za dużo pieniędzy. Pewnie bym sporo rozdał na fundacje, które wciąż czynią ten świat lepszym albo sam bym jakąś założył i stworzył sierociniec dla każdej przybłędy na czterech łapach, która zawitałaby w jego progi.
Będąc niesamowicie szczerym, nie wiedziałbym na co mam wydać pieniądze. Gdybym nagle został milionerem, kupiłbym sobie dom gdzieś dalej od miasta, może założyłbym firmę komputerową, rozwijając ją do momentu, aż przynosiła by stały zysk wystarczający na przeżycie, a ja zostałbym w swoim domu i starzał się powoli, aż nadszedłby dzień, kiedy bym tak po prostu umarł i może nawet zostawił komuś to, co zostało mi w banku. Albo podróżowałbym po ciekawych miejscach i jadł tamtejsze dania. Wysyłałbym znajomym mase pamiątek z miejsc, które odwiedziałem i tym razem ja spamowałbym matce na email zdjęciami z tego, co robiłem. Albo może jednak zostałbym przy opcji domu i dotował fundacje, które uważam za słuszne i żyłbym sobie w spokoju z oszczędności na koncie.
Nie umiałbym zagospodarować dużych sum, ale potrafiłbym robić to po mału. Nalać benzyny do pełna i pojechać na wycieczkę, zjeść obiad w gospodzie, a potem spać w domku w lesie, pając drewnem w kominku. Kupić lepszy aparat i robić lepsze zdjęcia, pójść na kursy programowania, opłacić sobie studia, zrobić sobie łóżko z pluszowych misiów…
Ale szybko skończyłyby mi się pomysły. Bo nie potrzebuję drogich aut. Mam najlepsze, moim zdaniem, auto na świecie, bo dowozi mnie tam, gdzie chcę i warczy na idiotów. Nie chcę willi z basenami, wolę dom w zacisznej okolicy z małym sadem owocowym. Niezbyt duży dom, żebym się w nim nie zgubił. Nie potrzebuję lepszego komputera, bo ten jeszcze się nie zestarzał na tyle, by go wymieniać (nie znoszę marnotrastwa, czy to jedzenia, czy sprzętu).
Jak tak pomyślę to jest to prawda, że pieniądze szczęścia nie dają. Ale umożliwają je pozyskać. Jak już napisałem: pełen bak benzyny to możliwość odwiedzenia wspaniałych miejsc. Bilety na pociąg, czy samolot za ładne oczy nie są. Wrażenia są za darmo, ale aby je mieć, trzeba wpierw się gdzieś dostać, za coś zapłacić. A nawet biorąc psa, czy kota ze schroniska, musisz uiścić opłatę administracyjną. Za miłość futrzanej kulki, która będzie cie kochać do końca swoich dni.
Miałem kiedyś psa ze schroniska. Był chory i był ze mną tylko 6 dni, bo choroba szybko postępowała. Ale to było jego najlepsze 6 dni w życiu, ponieważ umarł wśród ludzi, którzy pokochali zwierzaka całym sercem, bo mógł pójść na spacer i wrócić do domu, gdzie był jego własny kojec, miska jedzenia, wody oraz rodzina, która zobowiązała się opiekować futrzaną kluską, aż po kres jej dni. W cenie opłaty administracyjnej.
Pieniądze szczęścia nie dają, ale je umożliwiają. Czy to dlatego, że złożę dotację i poczuję, że podtrzymuję ważną dla mnie fundację, czy to dlatego, że kupię coś ukochanej osobie i widzę ten szczery, pełen życia uśmiech? Nie wiem. Ale wiem, że pieniądze są wymiernikiem poniekąd fizycznej wartości w tym świecie, a komfort psychiczny (spokojne miejsce zamieszkania, zdrowe, dobre jedzenie, hobby, relaks) potrafią kosztować. Myślę, że wymiernikiem szczęścia jest posiadać tyle pieniędzy, by móc żyć, a nie egzystować, czyli po prostu mieć trochę więcej niż samo przeżycie kosztuje i móc rozwijać pasje, dotować potrzebujących i oszczędzać na szczególne momenty.
Ważne jest to, aby wiedzieć, jak pieniędzy użyć, by zamienić je w szczęście.