Google zaskoczył mnie pozytywnie, przypominając o ważnym wydarzeniu, które miało miejsce pół wieku temu. Chodzi oczywiście o prosty język programowania – Logo – który miał uczyć dzieci poprzez zabawę. Więcej informacji można znaleźć na specjalnie poświęconej temu stronie Google oraz na Wikipedii o samym języku.
Z tej okazji Google stworzyło króliczka, którego możemy zaprogramować do zbierania marchewek i przechodzenia na następny poziom. Grę znajdziecie na tutaj.
Ostatni miesiąc był dość męczący. Działo się wiele, a my wszyscy czuliśmy się przeciążeni i wręcz przydeptani presją okoliczności. Mam wrażenie, że lista spraw do załatwienia zrobiła się nieskończona, a czas zaczął ulatniać się między palcami, chcąc sprawdzić, ile wytrzymam. Doprowadziło mnie to do takiej nerwicy, że dostając email z pracy prawie odszedłem od zmysłów. A był to tylko email, który odpowiadał na zadane przeze mnie pytanie… Na szczęście powoli spompowuję z siebie tą presję i staram się wrócić do normalności.
Z rzeczy rozwiązanych mogę wymienić zdanie mieszkania i odzyskanie depozytu. I to w porę, bo jak na złość zaczęły nam się psuć sprzęty. Wpierw padła kamera w samochodzie, a bez tego ani rusz – zwłaszcza jak widzę, co się dzieje na drodze. Następnie maszyna do gotowania ryżu (zwana też pieszczotliwie ryżomatem) zakończyła swój żywot, więc zmuszeni byliśmy zakupić nową, bo gotowanie ryżu w garnku jest niewygodne i zamiast skupiać się na gotowaniu obiadu muszę pilnować ryż (aby nie uciekł). Odkurzacz też powoli zdycha, więc i to musieliśmy zakupić. Nie mówiąc już o czymś większym i wygodniejszym niż wanienka dla Smoczyńskiego (link), który zdążył z tejże wanienki wyrosnąć. Pędrak rośnie, jakby się nawozu opchał. 🙂
Jakby tego było mało to musieliśmy zmienić ubezpieczyciela, bo propozycja odnowy ubezpieczenia była prawie dwukrotnie większa niż poprzednia. W nowej ubezpieczalni dostaliśmy jedną trzecią proponowanej kwoty.
Pociesza mnie z kolei to, że obecne mieszkanie jest ciepłe i nie przepłacamy (po raz pierwszy) za prąd i gaz. Po raz pierwszy nie mieszkam w mieszkaniu, w którym jest mi zimniej niż w samochodzie.
W międzyczasie lataliśmy wszyscy troje do lekarzy i do szpitali na umówione spotkania. Ty się śpieszysz, jak cholera, na umówioną wizytę, a oni każą ci czekać godzinami, bo nie wiedzą, kiedy lekarz cię przyjmie…
Od początku października nie zmrużyłem porządnie oka. Nie dość, że mam koszmary, to jeszcze wszystkim się martwię. Bo – niestety – problemy same się nie rozwiązują. Ale myślę, że jakoś daję radę. Poświęcam się Smoczyńskiemu, gram w gry i zajmuję się codziennym życiem. Nie zastanawiam się wtedy nad bajzlem, który ciągnie się za mną od lat. Przynajmniej chwilowo…
Moje urodziny upłynęły w miłej atmosferze. Dostałem truskawkę do posadzenia w domu, czym zajmę się na przełomie listopada i grudnia. Może coś wyrośnie? W końcu prawie wyhodowałem ziemniaka w domowych warunkach…
Drugi prezent omówię w innej notce, bowiem związany jest z moją pasją do gier i – mam nadzieję – uda mi się nagrać relację z jego używania.
Co do gier to aktywnie uzupełniam i edytuję linki do promocji na gry, a także do darmowych gier, którymi deweloperzy promują różne serie (niedawno Ubisoft rozdawał za darmo grę Watch Dogs). Zachęcam do regularnego wpadania na bloga na nowe promocje i oferty. Szkoda tylko, że ten widżet jest niewidoczny na aplikacji wordpressowej i mobilnej wersji strony.
Staram się też wrzucać na moje konto na YouTube migawki z Minecrafta, a niedługo planuję dorzucić też trochę innych gier. Bawię się też programem o nazwie OBS, którym mam nadzieję coś ciekawego nagrać.
Blog cały czas jest ulepszany (albo zagracany – jak kto woli). Mam zamiar zabrać się za zakładkę O Mnie i zrobić ją mniej smętną. Może nawet “pochwalę się” na czym wyczyniam moje growe bezeceństwa – w końcu notka o Niezniszczalnym była, to i Nowemu przydałoby się złożyć hołd.
Dla tych, co jeszcze nie widzieli: oto zakładka z linkami. Cały czas tworzona, modyfikowana i przeklinana, bo brakuje mi lepszego pomysłu na nią. Nie szkodzi – to się nadrobi. 😉
Notki staram się publikować raz w tygodniu. W niedzielę (bo tak mi najwygodniej). To takie kolejne z moich postanowień, którego trzymam się kurczowo od czasu notki o grze The Long Dark. Nie znaczy to, że nie mogę pisać ich częściej – po prostu to moje minimum. 🙂
Nie sądziłem, że aż tyle tego wyjdzie, ale czasem się zdarza. Trochę chaotycznie, ale to bardzo oddaje mój osobisty, życiowy zamęt. 🙂 Mam nadzieję, że powoli zejdzie ze mnie ten zamęt i będę mógł cieszyć się spokojem.
Śmiało mogę napisać o tej grze: w końcu. W końcu wydano pierwsze dwa z pięciu epizodów naszych przygód w świecie, w którym prąd zanikł, a świat spowiła mroźna cisza. Czekałem na ten dzień długo i – w końcu – miałem okazję zagrać i podziwiać historię, w jaką twórcy gry ubrali całą mechanikę rozgrywki.
The Long Dark to gra wydana 22 września 2014 przez Hinterland Studio Inc. Początkowo jedyne, co można było robić w grze to zwiedzać stworzone lokalizacje, walcząc z zimnem, głodem i dziką zwierzyną. Jest to typowa gra eksploracyjna, która w momencie swojej premiery, pochłonęła całkowicie mnie i tysiące innych graczy na całym świecie.
Dzisiaj jednak rozpiszę się na temat pierwszego epizodu The Long Dark, czyli początku naszej przygody.
Nazywamy się William Mackenzie i jesteśmy pilotem. Budzimy się w miejscu o nazwie Great Bear. Nasz samolot rozbił się, a my jesteśmy ranni. Powoli wyciągamy ostrze z dłoni i szybko dociera do nas, że musimy przeżyć: opatrzeć ranę, zadbać o źródło ciepła i znaleźć schronienie, aby odpocząć. Tak wyglądają nasze pierwsze dni w wąwozie: przeszukujemy wszystko, co się da, aby zebrać bandaże, lekarstwa, drewno na opał i skromny prowiant.
Gra uczy cierpliwości, bowiem rozpalenie ogniska zajmuje czas (jeśli nie mamy benzyny lub innego paliwa jako wspomagacza), a i nie zawsze się udaje. Szansa na ogień jest zależna od jakości materiałów.
Mając ogień możemy stopić śnieg i pozyskaną w ten sposób wodę zagotować, aby w końcu napoić się po tym traumatycznym przeżyciu. Potem szukamy pożywienia, które odnajdujemy w postaci mięsa z martwego jelenia. Nasze skromne zapasy już dawno są zjedzone, a żołądek wręcz błaga o posiłek… Jelenie mięso jest sycące, chociaż trochę ciężkie. W tej grze waga noszonych przez nas rzeczy (w ekwipunku, jak i ubrania) wpływa na naszą szybkość i zmęczenie.
Po kilku dniach jesteśmy zregenerowani na tyle, aby ruszyć w dalszą drogę, wspinając się po wzniesieniu. Poruszamy się utartym szlakiem, omijając niebezpieczeństwa, jakie niosą za sobą chłód, głód i dzika zwierzyna.
Gra daje nam możliwość upolowania królika poprzez rzucania w niego kamieniami. Nie muszę chyba wspominać, że jestem tak beznadziejnym przypadkiem gracza, że nie udało mi się upolować żadnego – nawet takiego, który zablokował się w teksturach…
Wilki czają się na każdym kroku, a my musimy umiejętnie omijać je albo bronić się przed nimi. Inaczej czeka nas rychła śmierć.
Możemy się chronić w opuszczonych samochodach. Przynajmniej jest tam ciepło i wilki nie mogą nas dopaść, a czasem w schowkach kryją się jakieś dobra, które pomogą nam przeżyć.
Wilk miał w poważaniu, że jestem w samochodzie. Ach to moje szczęście…
Docieramy do Milton, gdzie spotykamy ostatnią żywą osobę, która pozostała w tym miejscu: Grey Mother. Przynajmniej tak się przedstawiła. Kobieta, mimo ślepoty, słuch ma nieziemski i trzyma nas na muszce nim wciągnie nas w ciąg misji, które mają udowodnić naszą wartość, a także przybliżyć jej historię. Zadania są dosyć proste – uzbieraj chrust, przynieś jedzenie, zanieś gdzieś jakiś przedmiot. Niestety, wilki komplikują wiele spraw, ale Grey Mother tłumaczy nam, jak można je odstraszać. Z czasem (jeśli ufa nam na tyle) zdradzi nam sekret, gdzie można zdobyć coś do skutecznej obrony samego siebie.
Epizod pierwszy kończy się w momencie, gdy opuszczamy Milton, bogaci w informacje, którymi podzieliła się z nami Grey Mother, a które pomogą nam w dalszej podróży.
W między czasie dowiadujemy się, jak znaleźliśmy się w Great Bear i kto z nami podróżował. Twórcy gry również podkreślili, że elektroczność “wyparowała” na skutek zorzy polarnej (co ma znaczenie w późniejszym etapie rozgrywki).
Epizod pierwszy był idealnym przypomnieniem mechaniki gry (bowiem odstawiłem The Long Dark na długi czas). Krok po kroku, a raczej dzień po dniu otrzymywaliśmy zadania wdrażające nas w nową rzeczywistość, gdzie jesteśmy zdani na własne umiejętności przetrwania. Dzika przyroda atakuje na każdym kroku, zmuszając nas do coraz odważniejszych posunięć. A wszystko to, by przeżyć i dotrwać kolejnego dnia.
Jak każdego dnia wstaję, a nawet powiedziałbym, że powoli wygrzebuję się z łóżka. Wyczołguję to też dobre słowo. Zatem po wyczołganiu się z łóżka, zaczynam mój dzień tak jak zawsze. Powoli, leniwie, od niechcenia. Chociaż wszystko jest takie samo, to zaczyna mi coś doskwierać, coś drażni moją podświadomość. Coś jest nie tak. Coś pobudza moje zmysły. Przezornie obwąchuję szklankę wody, ale woda pachnie tylko wodą. To nie ona mnie dziś niepokoi.
Krążę po kuchni szukając powodu tego zamieszania. W końcu mało rzeczy na tym świecie jest w stanie poruszyć moje zmysły. Szukam w szafkach, w lodówce, nawet piekarnik się przede mną nie uchronił. Pralka czysta, wciąż pachnie praniem. Czajnik też wydaje się nieużywany. Ze sprzętami wszystko w porządku. Może to mi zaczęło odbijać?
Przezornie zaglądam wszędzie jeszcze raz. Kto wie, jakie licho zaczęło bawić się ze mną w chowanego? Gdyby ktoś coś przestawił, na pewno bym to zauważył. Ale wszystko jak stało, tak stało – martwe, głuche, nieruchome. Można by rzec, że niewzruszone na mój szybko postępujący obłęd. Nie poddaję się i szukam. W końcu coś musi tu być. Nic nie ma prawa niepokoić mnie bez powodu.
Idę w stronę śmietnika. Tylko tam nie szukałem. Powoli otwieram śmietnik i uważnie obserwuję piętrzącą się przede mnie górę odpadków. I ona wydaje się taka sama, niezmieniona.
Lecz wtem zauważam coś, co odbiło się w metalowej pokrywie śmietnika przez chwilkę. Widok pełen złości i grozy, mordujący mnie jadowitym spojrzeniem. Krew zamarzła mi w żyłach od powiewu chłodnego gniewu, a bestia dyszy gniewnie nad moim karkiem. “To koniec, już po mnie” przemknęło mi przed oczyma. Potwór zaciska swe szpony na moich ranionach, a ja czekam już tylko na głuchy chrupot własnych kości. Ale tak się nie stało.
Bestia powoli obróciła mnie ku sobie i szarpiąc energicznie moim ciałem, huknęła donośnie:
The Kindred to gra stworzona przez Persistent Studios i Nkidu Games Inc., wydana w lutym 2016. Jest to kolejny sandbox na mojej liście polegający na budowaniu i rozrastaniu miasta, skoncentrowana na odkrywaniu i wykorzystywaniu technologii do rozbudowy nowego domu Kinów.
Miałem przyjemność zagrać w wersję alpha 8, która najeżona jest błędami i niedogodnościami, bowiem do ukończonej wersji gry ma przed sobą długą drogę.
W tej grze jesteśmy swego rodzaju bogiem dla Kinów, którzy uciekając przez swym ciemieżcą, teleportują się na losowo wygenerowaną przez nas planetę. Naszym zadaniem jest pomoc biednym duszyczkom w budowie ich nowego domu.
Ochoczo wszedłem w nową rolę, stworzyłem świat, trochę zbudowałem i go popsułem. Zacząłem więc jeszcze raz i powoli zacząłem rozumieć działanie tej gry.
Chociaż są to dopiero początki The Kindred – bowiem nie wydano jeszcze, ani bety, ani finalnej wersji gry – gra jest już dosyć rozbudowana. Możemy budować domy, tworzyć kopalnie, kazać Kinom zbierać surowce, zakładać hodowle, ale też możemy kazać im badać nowe technologie, które pozwalają do korzystania z zaawansowanych maszyn zasilanych na różne sposoby – poprzez spalanie węgra, wiatraki bądź któryś z dostępnych rodzajów elektrowni (np. wodnej). Sami Kinowie posiadają talent w niektórych umiejętnościach, więc możemy przydzielać ich do prac, które idą im najlepiej. Jeśli jednak Kina, który dobrze gotuje, przydzielimy do kopalni to nie zabije przypadkiem się kilofem tylko będzie kopał wolniej niż Kin dzielący geny z kretem.
Przyznam szczerze, że bawiłem się przednio. Chociaż cel gry to budowa miasta i pomoc Kinom, ja latałem po mapie szukając rzadkich surowców, aby tworzyć coraz bardziej zaawansowane przedmioty, bawiłem się w pasterza i kazałem dwunastoletniej Kince biegać za lisem z siekierą za to, że moją jedyną kaczkę zjadł. Udało mi się przypadkiem zasypać Kina, kiedy łatałem dziury po kopalni i musiałem organizować akcję ratowniczą już emerytowanego Kina (bowiem tyle ona siedziała pod ziemią, że zdążyła przejść na emeryturę). Z powodu bliżej mi nieznanych moi mali ludkowie byli przez długi czas na diecie ziemniaczanej, bo inne warzywa się psuły (nie gniły tylko nie można ich było zerwać).
Kinowie teleportują się do nas co jakiś czas, jednakże musiałem wyłączyć tą opcję, ponieważ nie nadążałem z produkcją łóżek dla wszystkich i zamiast chodników miałem bezdomnych na ulicy. Miałem też parkę, której dostawiłem łóżeczko dziecięce do łóżek, aby postarali się o potomstwo. Niestety tak się nigdy nie stało. Może błąd gry, może po prostu się wstydzili, podczas gdy całe miasto przychodziło jeść obiad na stole w ich domu…
Innym Kinom musiałem odebrać kołyskę, bo zrobili tyle dzieci, że brakowało miejsca w ich wygodnym lokum. Dobrze, że w grze nie ma królików, bo bałbym się, że podejmą się wyzwania…
Gra ma też błędy – przykładowo zepsute jedzenie, Kinów, którzy mimo nakazu pracy stoją i nie wiedzą, co ze sobą począć. W przypadku usuwania bloków, czasem pozostają czerwone markery, które z upartością godną osła usuwam, aby odkryć przy następnym włączeniu gry, że powróciły i to w jeszcze większej liczbie. Gra czasem zamarza i wywala mnie do pulpitu, a przy autozapisach często zawiesza się na chwilę. Mimo tego jest całkowicie grywalna.
W chwili obecnej The Kindred urzekło mnie dosyć mocno i staram się budować Kinom nowy, wspaniały dom, w którym każdy ma pracę, co zjeść i gdzie spać (nawet jeśli to chodnik pod czyimś domem). Bardzo spodobał mi się element technologiczny z możliwością produkcji prądu i zasilania urządzeń elektrycznych. Cały czas rozwijam swoje miasto, aby w domu każdego Kina zawitał prąd i zaawansowana technologia w postaci kuchenek do gotowania wykwintnych dań.
The Kindred jest moim zdaniem warte polecenia. Będę tą grę obserwował z nadzieją, że każda kolejna aktualizacja przyniesie jeszcze więcej atrakcji, które z miłą chęcią opiszę na blogu.
To niesamowite, jak szybko czas leci. Szybciej, niż można by się spodziewać. Rok temu, dokładnie dwudziestego pierwszego maja założyłem tego bloga, a na następny dzień dodałem pierwszy wpis. To miał być blog o wszystkim (co lubię) i chyba jest, bo w końcu od czasu do czasu zamieszczam po trochu moich jęków, po trochu recenzji, a po trochu moich myśli i zdarzeń z życia. Myślę, że w jakiś sposób mi to wyszło – na pewno w kwestii jęczenia, bo to wychodzi mi – jak zawsze – najlepiej.
Przez cały rok przewinęło się przez niego tyle osób, dzieląc się swoimi spostrzeżeniami na temat różnych rzeczy. Również i ja wpadłem na blogi, które zdążyły powstać i zniknąć podczas tego roku. Zabawne, że – choć jestem typem lenia i osoby, która nigdy nie dociąga nic do końca – udało mi się wytrwać rok.
Mam nadzieję, że będę trwał dalej i wytrwam do następnego roku, a potem do kolejnego i tak dalej, aż do momentu, kiedy nadejdzie jakiś sensowny koniec. Pisanie notek jest dla mnie jak pisanie autobiografii – staram się, aby każdy wpis był nasycony moim podejściem i to, jak widzę świat. Nie chcę być sztywny w tym, co robię – wystarczy mi, że kiedyś sztywno będę leżeć w trumnie…
Korzystając z okazji chciałbym podziękować wszystkim, którzy weszli i zatrzymali się na chwilę. Nie zważam na to, czy weszliście tu celowo, czy przypadkiem, czy po prostu jakaś tajemnicza siła wessała Was na tę stronę. 😉 Dziękuję wszystkim, którzy zdecydowali się zostawić po sobie ślad w postaci komentarza/y. Dziękuję wszystkim, którzy mnie wspierali i podtrzymywali na duchu w gorszych momentach. Każdy ma swój wkład w tworzenie tego bloga.
Mam nadzieję, że przyjdzie mi napisać podobną notkę za rok. Trzymajcie kciuki, aby tak było. 🙂
Przez długi czas nie wiedziałem, jak się zabrać za opisanie tej gry. W końcu jest w niej tyle aspektów, o których można wspomnieć, a zarazem wydaje się ich za mało (och, to już chyba mój standardowy niedosyt).
Balrum to gra wydana przez Balcony Team pierwszego marca 2016. Zakupiłem ją niemal od razu po premierze – głównie dlatego, że spodobała mi się old-schoolowa grafika. Właściwie to nie wiem, czemu mnie tak urzekła. Prawdopodobnie dlatego, że w tamtym okresie miałem dosyć gier z “super” grafiką, gdzie fabuły były znikome ilości, co bolało moje przygodowe serce.
Balrum dał mi i brak takiej grafiki, i irytację, ale także i długie godziny rozgrywki, które koniec końców dały mi sporo radości.
Muszę to przyznać szczerze i otwarcie, że mam pojemny zad, bowiem jakaś złośliwość losu umieściła mi w nim magnes na dziwne sytuacje.
Padł mi akumulator w aucie. Smutna rzecz, ale zdarza się, w szczególności, jeśli pod akumulator jest podpięte mini centrum dowodzenia, dzięki któremu moje kochane auto pisze sobie ze mną wesoło na czacie, uczepiając się mojego tyłka, które rozszerza się szybciej niż wszechświat (i co zabawne to jedyna część mnie, która tyje, jeśli już ma coś we mnie tyć). Zamówiłem więc power bank, którym można wskrzeszać nieposłuzne pojazdy.
I tutaj zaczyna się coś, co sprawiło, że mój ptasi móżdżek wymiękł.
Na aukcji dostawcą miał być Royal Mail (czyli firma kurierska od angielskiej poczty). Paczka przyszła, ale nie zdążyłem zbiec na dół (ostatnie piętro, ja kuleję i poruszam się tak szybko, że szybciej byłoby się rzucić z okna na kuriera). Zostawił karteczkę od firmy o nazwie Yodel (zupełnie inny kurier), że paczka jest w schowku na zewnątrz domu. Wyciągam zawiniątko, a tam na opakowaniu DHL. Kurier przyjechał swoim autem, więc kompletnie nie wiem, kto to dostarczył i miał czarną, firmową koszulkę, która nie pasuje do uniformów żadnej z powyższych firm. Cieszę się, że paczka dotarła cała i zdrowa.
Kolejna sytuacja. Wczoraj moja ukochana połowa poprosiła mnie o kupno biletów na pociąg z racji faktu, że jest w podróży i ciężko zrobić to z telefonu. No to otwieram stronę, wybieram i z lekka mnie zamurowuje. Dzielę się informacją z połówką i słyszę tylko dziki śmiech po drugiej stronie słuchawki. Czemu?
(pozwoliłem sobie usunąć miejscowości :P)
Rozumiem, że pociąg o 12:20 ma jakąś klasę drugą w wersji VIP, że kosztuje więcej? 🙂
Zauważyłem, że proporcja absurdów rośnie wraz z ilością rzeczy, jakie mam na głowie. Aczkolwiek to całkiem miły aspekt w moim życiu – pod warunkiem, że te dziwności pozostają jedynie dziwnościami i nie stanowią zagrożenia dla mojej psychiki. 🙂 Mam ich sporo do opisania, ale one mieszczą się w sferze pracowej, więc zostawię je na później.
Dzisiaj stwierdziłem, że zbyt duża ilość gier sieka mózg i to boleśnie.
Z różnych śmiesznych powodów musiałem się udać do szpitala. Wizyta planowana, list z datą i godziną otrzymany. W zestawie była też mapka całego kompleksu, bo łatwo się tam zgubić.
Dotarliśmy na parking około dziesięć do trzynastu minut przed spotkaniem. Ochoczo ruszyłem z moją połową w celu odnalezienia budynku, gdzie miało odbyć się spotkanie. Zajęło nam to chwilkę – w końcu mieliśmy mapę. Na mapie budynki były ładnie opisane; w rzeczywistości było troszkę gorzej, bo naszym punktem odniesienia był jeden malutki budyneczek z nazwą.
Dotarliśmy do drzwi przeznaczenia, na których w pokrętny sposób wyjaśniano strzałkami jak dojść do innego wejścia. No dobra, szpital remontują, więc pewnie coś tam robią. Udaliśmy się do drugich drzwi przeznaczenia, a na nich kolejna kartka z jeszcze większą ilością strzałek, jak dotrzeć do innych drzwi.
Koniec końców obeszliśmy budynek, aby dostać się do innych drzwi, nad którymi wisiał wielki znak “Pain Clinic Services”. Nie dziwię się, że od razu witają nas ci od “bólu”, bo po takiej ilości zgadywanek i zagadek przyszliśmy tam z – na szczęście – lekkim bólem tyłka. Aczkolwiek działało to raczej jak mini napęd, bo ostatecznie byliśmy tak cztery minuty przed.
Czułem się jak w jednej z tych męczących misji w grach, gdzie latasz w każdą stronę. Tylko brakowało mi, aby recepcjonista rzucił złotem i punktami doświadczenia za nasz wysiłek.
Ze wszystkich gier, w które przyszło mi grać, SWTOR (czyli tak jak w tytule) jest tym tytułem, który wywrócił moje życie do góry nogami. Grałem w obie części Star Wars: Knights of The Old Republic (tak zwany KOTOR) i ucieszyłem się, kiedy dowiedziałem się o SWTOR, kontynuacji serii, która budziła (i budzi do dziś) tyle emocji.
SWTOR to gra MMORPG, co oznacza tylko tyle, że swoją rozgrywkę RPG dzielisz z masą ludzi dookoła. Niezbyt to fajne, w szczególności dla takich mruków, jak ja, którzy rzadko dzielą się rozgrywką z innymi osobami (za wyjątkiem pewnych zielonych stworków). Ale tam, w uniwersum na bazie KOTOR’a, możesz grać na własną rękę w towarzystwie przeważnie fanów bądź ludzi zainteresowanych grą, czasem mając styczność z niewyżytym motłochem, który relacji międzyludzkich nie opanował w ogóle. Ale to prawie jak w urzędzie. Jeden ci pomoże, inny powie, że to twoja wina. Z tą różnicą, że jakiś spory czas temu wprowadzono patch, który odbniża poziom Twojej postaci do danej lokacji, przez co nikt nie bawi się w mordowanie ludzi z niższymi poziomami. Od tamtej pory liczy się tylko gra!
Są dwie frakcje: Republika (dla niezorientowanych: ci dobrzy) i Imprerium (dla niezorientowanych: ci źli). Każda liczy po cztery klasy z czego dwie władają mocą, a dwie nie. Moją rozgrywkę skupiłem wokół Jedi (władający mocą po stronie Republiki) i Sith (władający mocą po stronie Imperium). Wszystkie te postaci mają swoją historię, którą ekspolorujesz poprzez wykonywanie misji związanych z daną klasą. SWTOR to nie jest taki klasyczny MMORPG, gdzie musisz się sporo naczytać. Twórcy postarali się o wersję z podkładem aktorów, przez co czuję się jakbym grał w najzwyklejszego RPG z tą różnicą, że za plecami biegają inni ludzie.
Jeżeli chodzi o głosy męskie to polecam grać klasami Sith Warrior i Jedi Knight, bo najlepiej się ich słuchało, a fabuła potrafiła trzymać w napięciu. Niestety nie umiem utożsamiać się z kobiecymi postaciami, więc nie powiem Wam, która klasa ma najlepszy żeński głos. Przepraszam.
Gra posiada masę dodatków (Rise of the Hutt Cartel, Galactic Starfighter, Galactic Strongholds, Shadow of Revan i Knights of the Fallen Empire oraz Knights of the Eternal Throne, który wyjdzie w grudniu) oraz “zajęć dodatkowych”. W “zajęciach dodatkowych” wliczyłbym walki statkami, czy też rozbudowę własnego domu (lub domów, jeśli stać Cię na więcej niż jeden) albo też i dodatkowe planety, na których czają się misje wciągajace nas do nowych wydarzeń w świecie STWOR. Multum wydarzeń społecznościowych zapewnia zabawę nawet jeśli skończyło się rozwój postaci, misje dzienne pozwalają zarobić specjalną walutę na lepszej jakości zbroje. Nie wspominając już o fanach serii Gwiezdnych Wojen, których rozmowy na czacie nadawałyby się na książkę. Takiego wczucia we własną postać nie odczywa się nawet na cosplay’ach.
Do niedawna zagłębiałem się w “rozszerzenie” o nazwie Knights of the Fallen Empire, w którym moja postać zmienia się w Outlandera – kogoś, kto tracąc 5 lat życia wkracza na arenę wojny, jako lider i ostatnia nadzieja przeciwko mocarnemu wrogowi: Eternal Empire pod władaniem krwiożerczego Arcanna. Generalnie rzecz biorąc każda misja to budowanie gruntu pod walkę: rekrutacja nowych członków przymierza, zdobywanie potrzebnych zapasów, czy też działanie drugiej stronie na nerwy (w tym to ja jestem mistrzem).
Nie będę się jednak rozpisywał nad fabułą, ponieważ wyznaję zasadę, że każdy gracz powinien sam zagrać w grę i stwierdzić, czy mu się podoba. Pozwolę sobie udostępnić kilka screenshot’ów, które zrobiłem grając w ostatnie rozdziały.
Czy gra jest warta polecenia? Jeżeli uwielbiasz Gwiezdne Wojny to zdecydowanie powinno się spróbować. Rozgrywka jest darmowa dla całej podstawowej fabuły (do pięćdziesiatego poziomu), więc masz unikalną szansę wczuć się w fabułę nim zdecydujesz, czy gra Ci się rzeczywiście podoba. Potem, jeśli polubisz SWTOR, możesz albo dokupić sobie dodatki, albo wykupić miesięczną subskrypcję (która poza dodatkami pozwoli Ci między innymi korzystać z dodatkowego doświadczenia, czy lepszych przedmiotów oraz co miesiąc zasili Twoje growe konto elektroniczną gotówką do wydania w ich sklepie).
Swoje konto utworzyłem w lutym 2013 roku i od tamtej pory, z mniejszymi bądź dłuższymi przerwami, gram zachłannie dla ciekawej fabuły. Jeżeli masz ochotę wejść do uniwersum Gwiezdnych Wojen, ale nie wiesz, od czego zacząć, daj mi znać. Z chęcią pomogę postawić pierwsze kroki w kierunku nowej przygody.