Jak już pewnie (gdzieś) wspominałem, mieszkam za granicą. Za granicą w mieście, w którym chińska społeczność jest na tyle spora, że co rok odbywa się Chiński Nowy Rok na terenie wielkiego supermarketu sprzedającego pyszności ze wschodnich częśći świata, a mianowicie terenów Azji (głównie Chiny, Japonia, Korea i Tajlandia). Jako że jestem wielkim fanem ichniejszych słodyczy, postanowiłem podzielić się z Wami moimi spostrzeżeniami na ich temat i zarekomendować te, które uznałem za bardziej niż dobre.
Ciasto bananowe
Na pierwszy ogień dam coś, co urzekło mnie swoim wyglądem i smakiem. Jest to ciasto składające się z ryżu, bananów i przypraw. Jest jednoczeńsnie lekko słodkie i sycące, dodatkowo zjada się je na ciepło, więc jest idealne na chłodne, zimowe wieczory. Piękne opakowanie jest całkowicie naturalne albowiem jest to nic innego jak liść bananowca. Po podgrzaniu wydziela przyjemny zapach, przez co jeszcze bardziej chce się je zjeść. Zawsze mam opory pozbywać się tego opakowania, bo strasznie podoba mi się ta delikatna woń.
Moim zdaniem jest to najlepsza z możliwych przekąsek, która jest w stanie jednocześnie zaspokoić potrzebę zjedzenia czegoś słodkiego, ale i napełnić żołądek z racji faktu, że składa się z ryżu. Bardzo mocno polecam; jest to jedno z najlepszych, gotowych produktów, które przyszło mi spróbować. Jak dla mnie 10/10.
Twister Crisps
Powiem Wam, że te ciasteczka były dla mnie zaskoczeniem. Przy zjedzeniu pierwszego poczułem delikatną słodycz i taki dziwny, ale znajomy smak, który nadawał chrupkości ciastku. Co zabawne przy pierwszym kęsie nie robi to ciastko takiego wrażenia, dopiero przy drugim zaczyna Ci smakować (naprawdę). Nasze kubki smakowe nie są chyba dostosowane do tego typu słodkości. Aczkolwiek bardzo szybko przyzwycziłem się do nowego smaku i pochłonąłem je zadowolony. Potem spojrzałem na tył opakowania i sprawa znajomego smaku rozwiązała się od razu. Poza normalnymi i spodziewanymi składnikami ciastek, zobaczyłem tam szalotkę. Tak, dobrze czytacie. To lekko słodkie ciastko zawierało szalotkę. I to chyba ona powoduje, że całość tak dobrze smakuje.
Chociaż pudełeczko jest małe, jest w stanie zaspokoić potrzebę zjedzenia czegoś słodkiego. Jest to kolejna rzecz, którą warto spróbować i na własnej skórze (tudzież języku) wypróbować niesamowity smak tego ciasteczka.
Mam nadzieję, że wpis się podobał. Będzie ich więcej; na zakupy do “chińskiego sklepu” chodzę dosyć często i ilekroć tam jestem, wybieram coś nowego do skosztowania. Jakość produktów z Azji jest na nieprawdopodobnie wyższym poziomie niż u nas, co z resztą czuje się przy każdym kęsie.
Jak możecie zauważyć, cały wygląd bloga został przerobiony i dostosowany do jego głównej tematyki, czyli gier. O smoku z nagłówka wypowiem się w recenzji gry, którą niedawno przyszło mi ukończyć (to będzie pierwsza kompletna recenzja gry na tym blogu!). Dodatkowo całe menu (w końcu) znajduje się w widocznym miejscu, czyli na górze strony. Ciekawe ile osób zauważyło, bo wygląd ten wisi na stronie od ostatniego wpisu.
Mam nadzieję, że nowy wygląd przypadnie Wam do gustu.
A tymczasem wróćmy do rzeczywistości, jaką jest kochana sieczka zombie zwana Dying Light. Jako, że gram z Szanownym Smokiem, ukończenie gry jest zależne od jego chęci, których nie ma w tej chwili wcale. To samo tyczy się nakręcenia filmu, który Wam obiecałem. Kiedyś to zrobię, nie wiem tylko kiedy.
Mam za to całkiem sporo ciekawych screenshot’ów i nieco ciekawostek, które pragnąłbym Wam pokazać. Gry w końcu mają to do siebie, że lubią być nieco humorystyczne. Czasem niekoniecznie umyślnie. Czasem z naszą małą pomocą.
Zacznijmy od tego, że gra zawiera masę tzw. Easter Egg’ów, czyli żartów od twórców gier. Nie dotarłem do wszystkich, bo niektóre dostępne są dopiero, gdy się ruszy z fabułą (a to jest kwestia zależna od Smoka), ale podzielę się tymi, które już znalazłem.
Nie będzie to ambitny wpis, ani żadna opowieść o tym, jak maltretuję definicję grania. To po prostu zbiór screenshot’ów dla poprawienia humoru.
W prawym dolnym rogu autobusu znajdziecie wywieszkę “happy driver”. Też byłbym szczęśliwy mając taki autobus.
Ten Easter Egg jest bardzo ambitny, bowiem jeśli powiększycie drugie zdjęcie i użyjecie aplikacji do skanowania kodów kreskowych (np. Barcode Scanner), uzyskacie linka do strony, na której ktoś relacjonował inwazję zombie na miasto. Dla tych, którym nie chce się kombinować ze skanowaniem, oto link do strony.
(Mała adnotacja: weźcie proszę pod uwagę, że ostatnio strona się nieco wykrzacza i może się w pełni nie załadować)
Zdjęcia rodzinne: jakieś małżeństwo, jakiś budynek (świątynia?) i chyba jakiś szatanGdzieś już widziałem ten mieczyk… (link)Idziemy zdobyć plany na śmiercionośną broń, praktycznie jedną z najmocniejszych i o… króliczki. Różowe.
Nawiązanie do Excalibura (w grze zwał się EXPcalibur), który powoli wyciągało się ze skały i ciała. Bardzo powoli. BARDZO. BAAARDZO. Na koniec, jak widzicie, zwłoki płoną zostawiając nam plany jak taki mieczyk stworzyć.
Ci biedni ludzie zaginęli! Trzeba ich odnaleźć! Trzeba im pomóc! Przy okazji widział ktoś gdzieś mojego kota? Liczba dzieci się tajemniczo zredukowała. Ciekawe czy ma to związek z napisem obok “POTRZEBNE JEDZENIE”?TECHLAX czyli lek od Techlandu. Na wypadek, jakby Ci się gra nie spodobała. Sprytnie, sprytnie.Najlepsza mama na świecie. To mnie zmiotło i pogrążyło. Przynajmniej jest zadowolona.
W grze nie brakuje też odrobiny polskich akcentów (w końcu wydane przez polskiego wydawcę).
Film o młodej kobiecie, która wygląda i ubiera się jak starsza i ma strzelbę na koty. No i nazywa się Magda. Z chęcią poznałbym jej historię.To chyba fasolowa… A potem chodzą takie śmierdzące zombie i zanieczyszczają powietrze!Kogo babcia miała taką kuchenkę (albo podobną) ręka do góry!Bez Polskiej Szynki ta gra nie byłaby taka sama (ona jest wszędzie, to prawie jak inwazja).
Grając można też uzyskiwać zabawne efekty. Całkiem przypadkiem.
Co tam horda zombie, co tam jacyś bandyci. Czasem trzeba się zrelaksować!Jeżeli dobrze wymierzycie trajektorię uderzenia i weźmiecie pod uwagę jego siłę, będziecie mogli pomóc losowemu bandycie się wyspać.Ludzie są ognioodporni. Zombie już nie. Brzmi logicznie.
Mamy też Smoka, który udowodnił, że zawisnąć da się na wszystkim. Nawet jeśli oznacza to zintegrowanie się z otoczeniem.
Ten zombie postanowił porzucić swoje dotychczasowe życie i zostać tancerzem. A co Ty zrobiłeś/aś, aby spełnić swoje marzenia?
Oczywiście gra bez bugów to gra stracona. W szczególności, jeśli bugi są zabawne, a nie przeszkadzają w grze.
Gałki oczne tego pana przechyliły się permanentnie i przez cała rozgrywkę patrzył się na mnie, jakby zobaczył rzeczy, których nie chciał widzieć. A Smok biegał tam przecież w ubraniu… (ja chyba zresztą też, ale tego potwierdzić nie mogę) 🙂Ten zombie stał przed wejściem i wkurzał się, bo deszcz padał, a my nie pozwalaliśmy mu wejść do środka. Chwilę później dostał prądem i mu przeszło.Ten zamyślony wzrok głównego bohatera, rozważającego jak wielkie będzie musiało być jego poświęcenie, aby ocalić to miasto… I te majestatyczne cienie gałek ocznych lewitujących pośród niczego. Moja teoria jest taka, że uciekając przed zombie, cień Smoka zgubił twarz.
I to na tyle z mojej kolekcji screenshot’ów. Mam nadzieję, że komuś poprawiły humor. Dying Light to doskonała gra, w której generowanie śmiesznych momentów wychodzi naturalnie, jak gdyby było to wręcz umieszczone w kodzie gry. Zdecydowanie takie rzeczy chciałbym widzieć w grach.
Moja śmieszniejsza połowa sporo ćwiczy w ostatnim czasie i planuje pójść na siłownię, aby ćwiczenia zintensywnić. Z tego też tytułu pojawił się pomysł kupienia zegarka, który pomógłby w kontrolowaniu np. ciśnienia i aktywności podczas ćwiczeń. Dodatkowo ciekawą opcją była kontrola faz snu, aby przekonać się, czy sen jest właściwy.
Mi Band 2 to niewielkie urządzenie, które potrafi liczyć nasze kroki i spalanie kalorii, mierzyć przebyty dystans, mierzyć ciśnienie dzięki pulsometrowi oraz sprawdzać fazy snu. Wszystkie te informacje, za pomocą bluetooth, można zagrać na telefon do specjalnej aplikacji. Jest to raczej wymagane, jeżeli chce się dowiedzieć o swoich osiągach. Zegarek pozwala jedynie podejrzeć ilość kroków zrobionych w ciągu dnia oraz ciśnienie zmierzone w danym momencie. Aczkolwiek zawsze można podejrzeć godzinę poprzez wykonanie specjalnego gestu ręką (to jest całkiem fajna sprawa, jak się macha tak czyjąś ręką, by podejrzeć godzinę).
Zegarek ma dosyć żywotną baterię, która potrafi wytrzymać do 20 dni. Jest to zdecydowanie zaleta w świecie, gdzie wszystko zdycha w mgnieniu oka. Oczywiście długość działania zmiejsza się, jeżeli chcesz, aby zegarek co pięć minut sprawdzał puls, ale nie jest to jakiś drastyczny spadek (zegarek ma 22% baterii po 11 dniach nieustannego działania).
Aplikacja dostępna za darmo od twórcy nie jest zbyt rewelacyjna, aczkolwiek istnieje jej płatne rozszerzenie o nazwie Notify & Fitness For Mi Band (nie jest super droga), która np. umożliwia włączenie notyfikacji. Przykładowo kiedy otrzymasz wiadomość, zegarek zawibruje i wyświetlni wybrany przez Ciebie znaczek (chyba, że ustawisz to inaczej). Jeżeli ustawisz notyfikację na połączenia przychodzące, zegarek może wibrować informując Cię o nowym połączeniu. Ciekawą opcją jest też zdejmowanie blokady/hasła z telefonu, jeżeli jesteś w pobliżu z zegarkiem. Odejście na określoną odległość powoduje przywrócenie blokady. Poza tym można też wybrać, co będzie monitorowane (np. jeśli kogoś nie interesuje ilość spalonych kalorii to można odznaczyć je w opcjach i nie będą się one pojawiały w rekordach).
(Większość powyższych funkcji dostępna jest w aplikacji od producenta, ale opcje te nie są konfigurowalne.)
Jeżeli zdarza Ci się zostawiać telefon byle gdzie albo zapominać go zabrać, zegarek może zacząć wibrować, jeśli tylko za bardzo oddalisz się od swojego smartfona.
Szczerze mówiąc nie spodziewaliśmy się wiele, w szczególności, że ten zegarek nie jest drogi (kupiliśmy go za 45 funtów, ale dałoby się na upartego zamówić go z Chin za 25). Aczkolwiek dosyć szybko przekonaliśmy się o tym, że to maleństwo potrafi wiele. Jedną z jego zalet jest pyłoodporność i wodoodporność, dzięki czemu nie trzeba się przejmować deszczem, czy też zdejmowaniem go podczas kąpieli. Klasa wodoodporności to IP67, czyli jedno z lepszych. To urządzenie jest też dosyć odporne na wysokie temperatury, co potwierdza poniższy filmik.
Jaka jest nasza opinia? Zegarek jest zdecydowanie warty kupienia, jeśli aktywnie ćwiczysz i chcesz kontrolować swoje rezultaty. Jak na tego typu technologię nie jest drogi, a dodatkowo posiada wymienialne opaski na rękę, więc nie musisz kupować nowego zegarka w przypadku uszkodzenia opaski (tańsze modele dostępne na rynku mają taką wadę). Poza tym jest wygodny, przyjemny w dotyku i nie rzuca się tak w oczy (w końcu przypomina zwykły zegarek). Moim zdaniem jest to najlepszy z możliwych produktów, jeśli mówimy o czymś tanim, a dobrym.
W skrócie? Jeśli czegoś takiego szukasz, Mi Band 2 jest najlepszą opcją.
Minecraft przechodził wiele modyfikacji w ostatnim czasie. Nie, nie mam na myśli nowych jego wersji. Mam na myśli zmianę modów i otoczenia, bo przygoda czeka na tych, którzy idą dalej, a nie stoją w miejscu. Fakt, zostawiłem za sobą trochę wylotów w kosmos, ale myślę, że wrócę do nich w wolnej chwili. Każda planeta wygląda podobnie: skały i minerały są niemal takie same. Najwyżej różnią się kolorem. Jednak życie na tych planetach to zupełnie inna kwestia: warta poruszenia moim zdaniem. Przynajmniej dla tych, którym marzy się podbijanie kosmosu, a nie wiedzą od czego zacząć.
Jednakże nie o tym będę pisać dzisiaj.
Dzisiaj będzie opowieść o tym, jak zostałem zagoniony do zbierania żółtych kwiatków. Ani be, ani me o tym, po co mi to do szczęścia, ale że posłuszna bestia jestem to ruszyłem na polowanie za kwiatkami. Uzbierałem ich chyba ze dwieście, a potrzebne były tylko dwanaście.
Dowiedziałem się, że ilość ta wymagana jest do zrobienia specjalnego portalu. Potrzebny był jeszcze dół dwa na dwa wypełniony wodą i diament.
Po dodaniu diamentu powstał portal (czuje się przy tym zdaniu, jakbym przepis kucharski komponował).
A za portalem kryła się bajka. Chociaż Minecraft to gra oparta na bardziej zorganizowanych pikselach, umożliwiających eksplorację i modyfikację świata; mody tworzone przez wiernych graczy portafią zadziwiać. To dokładnie czułem wchodząc do Twilight Forest – magicznej krainy spowitej, z niewiadomych mi przyczyn, mrokiem, gdzie przeróżne stworzenia mają swój urokliwy dom.
Przez większość czasu biegałem ze zdziwieniem na twarzy i na każdym kroku zachwycałem się nowymi widokami. Ukłony dla autora – postarał się.
Twilight Forest ma do to siebie, że posiada miejsca zwane kopcami. Są to górki, wewnątrz których kryją się niesamowite skarby, ale przede wszystkim znajdują się tam bogate złoża surowców.
W tym magicznym lesie natrafiliśmy też na dziwne anomalie pogode, które pogarszały się, ilekroć staraliśmy się wejść w nie głębiej. Nie przeszkadzało to jednak różnorakim stworom zamieszkiwać centra chaosu i przy okazji zaatakować nas, kiedy my błądziliśmy na ślepo w śniegu, czy deszczu.
Mimo tego staraliśmy się zwiedzać każdy zakamarek, podziwiając piękno pikselowej grafiki, gdzie autor-artysta poprzez linijki kodu zbudował majestatyczną krainę, w której na każdym kroku znajdzie się coś, co zaprze dech w piersiach.
Dotarliśmy też do miejsca, gdzie ciągle padało. Znaleźliśmy tam niesamowity zamek, który posiadał dosyć ciekawe drzwi. Składały się one z bloków z czerwonymi znakami, które po dotknięciu (bądź jak kto woli walnięciu łapą), zamieniały się w zielone znaki, sprawiając, że kamienie znikały (chociaż potem w powietrzu wisiały czerwone kwadraciki) i można było przez nie przejść. Efekt trwał tylko chwilkę, więc “drzwi” bezpiecznie się za nami zamykały.
Co zabawne (i co widać po screenshot’ach) w budynku też padało. Wewnątrz było masę pomieszczeń z różnymi znakami i nieco bijącymi po oczach, kolorowymi szkłami. Nie mam pojęcia, po co one tam były, ale zgaduję, że nad zamkiem trwają, póki co, prace. Po czym to stwierdziłem? Po tym, jak zobaczyłem tabliczkę z informacją o bossie. Domyślam się, że w którejś aktualizacji pojawi się tam potężna maszkara, którą trzeba będzie powstrzymać bez robieniem złych rzeczy. No chyba, że tamten boss zrobił sobie wakacje i zostawił mi (nieczytelną) informację.
Zamierzam Twilight Forest eskplorować i na pewno Wam powiem, jeśli spotkam zgubę z zamku. W końcu to spora kraina i gdzieś na pewno znajdę tego potwora, żeby go zagonić we właściwe miejsce!
A tymczasem trzymajcie się i uważajcie na anomalie pogodowe!
Ostatnie dni były, chcąc nie chcąc, pełne wrażeń. Trochę miłych gestów, trochę niemiłych wydarzeń. Po prostu samo życie. Pozwólcie, że przybliżę Wam moją historię. Uwaga, będzie długo.
Piątek
Jak już wspomniałem piątek to był wielki dzień. Okazał się już od samego rana, gdzie włączyłem pracowego laptopa i, pomimo dnia wolnego, popracoholizowałem sobie w najlepsze. A tak na poważnie: było do zrobienia coś, co wymagało nadzoru z mojej strony. Niestety, ale wyjazd mój skomplikował nieco moją pracę, ale udało się pogodzić obie rzeczy. A przepracowane godziny mogę odebrać sobie jako wolne. Wilk syty i owca cała.
Potem ruszyłem do miejsca przeznaczenia. Znaczy się do lekarza. Lekarz oddalony ode mnie o 70 mil, bo specjalista. Trochę ponad godziny jazdy. Mam ochotę się śmiać, bo zajęło nam to prawie dwie godziny. Dlaczego? Bo wyszło słońce i “cywilizacja” pojechała samochodami do zoo. Czy wspomniałem, że zoo mieści się zaraz przed zjazdem na drogę szybkiego ruchu? Tym sposobem stałem w korku na jedynym zjeździe. Stracone 30 minut. Po drodze ponformowałem klinikę, że się raczej spóźnię, bo droga jest nieprzejezdna.
Dalej było miło, bo zjechaliśmy z wiejskich dróg na autostradę i tam dało się jakoś jechać. Owszem, pędziliśmy na łeb na szyję i wydawałoby się, że nie byłbym dużo spóźniony, gdyby nie to, że wjechaliśmy do miasta w godzinach lunchu. Kto mieszka w Anglii ten wie, że między dwunastą, a czternastą to najlepiej poruszać się samolotem nad drogami. Cały zaoszczędzony czas zmarnowaliśmy na korki. Koniec końców dotarłem i przeprosiłem panią doktor, która była wyrozumiała.
Porozmawiałem z nią o moim problemie, poczułem się połowicznie wysłuchany, ale zważając na fakt, że wcześniej w ogóle mnie nie słuchano, to była pozytywna odmiana. Pierwszy raz zlecono mi badania krwi inne niż ogólne (za każdym razem sam zakręcałem mojego lekarza z przychodni, aby dodała je do pakietu).
Potem był powrót i znowu masakra. Korki. Najlepsze jest to, że nic na drodze nie było. To znaczy było. Znak ograniczający prędkość z 70 mil na godzinę do 50 (podobno były roboty na drodze: chyba niewidzialne jakieś, bo żadnych nie zauważyłem). Dlatego przez kilkanaście mil jechaliśmy około 25, a potem dobijaliśmy do 80, by ostro hamować i jechać przez chwilę 40. Nawigacja próbowała nas kierować na inne drogi, które były zamknięte, więc powrót się tylko wydłużał i wydłużał. Koniec końców byliśmy tak wypruci, że zajechaliśmy po jedzenie na wynos i arbuza, a potem do domu.
Sobota
Sobota była już milej spędzona. Nic nie robiliśmy w biegu. Poszliśmy na dwunastą na prostest w centrum w sprawie likwidacji tysiąca miejsc pracy w urzędzie, w którym pracuję. Nie, mnie to nie grozi (pobodno), ale pozbycie się 1/6 pracowników zdecydowanie wpływnie na pracę, w tym prawdopodobnie i moją.
Po złożeniu sygnatury pod petycją, ruszyliśmy z powrotem w stronę samochodu. Przy okazji zaczęliśmy robić zdjęcia uliczkom i budynkom, i w ten sposób dotarliśmy na uliczkę, gdzie sprzedają japońskie antyki oraz kimona. Także mam nowy powód do oszczędzania pieniędzy. Trzymajcie kciuki.
Wychodząc ze sklepu zboczyliśmy nieco z naszej ścieżki i weszliśmy na teren opuszczonego kościoła. Był ładny, ale bardzo zaniedbany, bo był pomazany sprejem w wielu miejscach i walały się tam śmieci (w tym puszki z polskim piwem).
Przeszliśmy się po okolicy, którą choć znamy bardzo dobrze, to tamtą uliczkę niezbyt kojarzyliśmy. Chcieliśmy się udać do muzeum, ale odłożyliśmy to na poniedziałek, bo trzeba było jeszcze zrobić zakupy.
Ciekawy sposób zbierania jabłek
Pojechaliśmy do chińskiego supermarketu i zrobiliśy potrzebne zakupy. Głównie słodkości, które nie zawierają takiej ilości cukru, jak europejskie, więc mogę się nimi zajadać. Nie wspomnę już o jakości i walorach smakowych, bo Europa powinna się biczować za syf dostępny w sklepach. Dodatkowo zaczyna się powoli okres na pomarańcze olbrzymie (Pomelo). Kupiłem pierwszą w sklepie. Wielka, ale mało słodka. Trafiła do lodówki. Za kilka dni powinna być już dobra.
Potem udaliśmy się do polskiego sklepu, gdzie spotkaliśmy się z promocją. Wszystko o połowę taniej. Niestety nie był to chwyt marketingowy. Zamykają sklep, który może i nie był najlepszy, ale był dosyć blisko od domu. Aż dziwne, bo sklep znajduje się niedaleko polskiego kościoła i nigdy nie narzekał na brak klienteli.
Wróciliśmy do domu i, zrelaksowani po całym dniu, oglądaliśmy sobie dramę o nazwie Ramen Daisuki Koizumi-san. Jest to krótka (czteroodcinkowa) seria o dzieczwynie, która uwielbia ramen i odwiedza różne sklepy sprzedające to pyszne danie. Drama jest fikcyjna, ale sklepy są prawdziwe i mam nadzieję, że kiedyś je odwiedzę. Przez tą dramę mam ochotę na ramen.
Niedziela
Niedziela zaczęłą się od zakupów. Kupiliśmy potrzebne produkty w polskim sklepie. Kupiliśmy nawet więcej, bo zostaliśmy zachęceni przez sprzedawczynie tym, że lepiej kupić niż wyrzucić, a przyprawy można trzymać po kilka lat. To był ostatni dzień istnienia tego sklepu, który wydaje się, że był od zawsze. A teraz tak po prostu zniknął. To jest na swój sposób przykre, że historia może się różnie potoczyć. Jestem ciekaw, co się stało z klientami. Byliśmy w sklepie trochę czasu, a nikt nie przyszedł, mimo sporego szyldu z informacją o wyprzedaży.
Potem pojechaliśmy do naszego zakątka. Pierwsze co zrobiłem to wyleciałem z auta, krzycząc “krowy”, bo te właście zwierzęta zauważyłem. Cóż, krowy to nie były, ale na szczęście bardziej były zainteresowane żuciem trawy niż reagowaniem na kogoś, kto podleciał do nich z nadmiarem entuzjazmu.
Tego dnia testowałem aplikację na telefon, która nazywa się Open Camera. Jest to aplikacja do robienia zdjęć, która ma otwarty kod źródłowy i wymaga ledwie kilka megabajtów miejsca. Zaletą tej aplikacji jest możliwość wyłączenia auto-focusa, który jest domyślną i niezmienialną opcją w telefonach z systemem android.
Powiem Wam, że byłem pod wrażeniem. Na telefonie da się robić ładne zdjęcia (odkrycie roku). Fakt faktem, telefon, a dobry aparat to dwie różne rzeczy, ale gdy pod ręką mamy tylko telefon to dobrze mieć na nim soft, który spełnia nasze wymagania. Open Camera jest darmowa i bez reklam (użytkowników tej aplikacji zachęcam do dotowania twórcy, aby wynagrodzić go za jego dobrą pracę).
Fotografowałem wszystko, co się dało, aby testować możliwości aparatu. Oto efekty.
Później pojechaliśmy do sklepu, który sprzedaje żywność ze swojej bądź okolicznych farm. Mają tam bardzo dobre produkty i świeże mięso (takie, które pachnie zwierzęciem, nie padliną). W sklepie sprzedawali też jeżyny, a my widzieliśmy ludzi zbierających jeżyny przy drodze. Uzupełniliśmy zapasy i wróciliśmy do zakątka. Z tego tytułu rozcięliśmy butelkę po napoju i postanowiliśmy sami ich trochę pozbierać. Byliśmy nastawieni, że zbierzemy ich tylko trochę, a musiałem wyciągnąć siatkę, bo butelka nie wystarczyła. Mieliśmy dwa rodzaje jeżyn: leśne i przydrożne, gdzie jeździły auta. Leśne zdecydowanie były lepsze niż przydrożne, chociaż przydrożne były stukrotnie lepsze niż sklepowe.
W domu wykorzystaliśmy je do rogalików. Umieściliśmy po dwie sztuki w rogaliku i posypaliśmy odrobiną cukru. Polecam: bardzo smaczne. W szczególności, jak macie rogaliki domowej roboty. Doskonała przekąska po kare raisu (japońskie curry z ryżem).
To był bardzo udany dzień.
Poniedziałek
Dzień zaczął się miło: od zjedzenia arbuza. A dokładniej od zjedzenia zamrożonego arbuza, bo przypadkiem przestawiłem lodówkę na większe chłodzenie. Jeszcze bolą mnie opuszki palców od trzymania tego arbuzowego loda. Dziwny w smaku, ale dało się zjeść.
Potem udaliśmy się do muzeum. Mieliśmy zobaczyć wystawę o antycznym Meksyku, ale był to ledwie jeden korytarz wypełniony fotografiami i malunkami, które niewiele nam mówiły.
Muzeum na szczęście jest duże, więc niezrażeni zwiedziliśmy inne ekspozycje. Co najgorsze: niektóre rzeczy padły ofiarą wandali, których chyba bawi niszczenie wspólnego mienia (muzeum utrzymuje się głównie ze środków miasta i dotacji). Dodatkowo pan z ochrony łaził za nami, bo robiliśmy zdjęcia eksponatom (bez użycia flesza). No tak: jesteśmy młodzi to na pewno chcemy coś zepsuć. Za to para staruszków każdy obraz sfotografowała z włączonym fleszem pomimo zakazu. Kocham stereotypy.
Uwagę moją przyciągnęła też porcelanowa fontanna, której historia pokazuje naszą “cywilizację wiedzy”. Znajdowała się ona w parku do momentu, aż ją usunięto obawiając się, że stanie się ona ofiarą aktu wandalizmu. W parku stoi za to jej kamienna kopia (kiedyś tam pójdę ją sfotografować). Przynajmniej ta jest odporna na idiokrację.
Potem poszliśmy do parku niedaleko muzeum. Roztacza się stamtąd piękny widok na miasto. Pewnie byłoby jeszcze piękniej, gdybym poszedł na wieżę widokową, ale było za dużo ludzi. Przykre jest to, że park na uboczach okazał się zaniedbany. Anglicy uwielbiają ścinać krzaki, a potem rzucać je na stos w jednym miejscu, by to sobie gniło. Pamiętajcie: dziko rosnący krzak jest brzydszy niż stos gnijących roślin.
Opuściliśmy park i przeszliśmy się uliczkami, podziwiając znane nam miejsca, które zmieniły się pod wpływem pory roku.
Wracając zahaczyliśmy o fontannę i pobawiliśmy się możliwościami nowego telefonu. Oto efekt.
https://youtu.be/lKOIo1OfT1Q
Pamiętacie o pomarańczy? Zjadłem ją. Nie była super słodka, ale przypomniała mi ostatnią jesień, gdzie jadałem kilka na dzień. Z niecierpliwością czekam na dzień, kiedy znowu pojawią się w sklepach.
Mam nadzieję, że dotrwaliście żywi do końca (chociaż do nieumarłych nic nie mam). Tak właście wyglądał mój długi weekend (poniedziałek był wolny w Anglii). Myślę, że dobrze te dni zmarnotrawiłem, bo czuję się nadzwyczaj dobrze. Przydałoby mi się więcej takich dni.
Prawie jak uzależniony biegam do mojego zakątka naładować baterie, ale też wyciszyć się i uspokoić. Na chwilę zyskuję władzę nad bestią, która we mnie drzemie i niczym generał wydaję sobie rozkazy, a moje ciało, niczym doskonały batalion, słucha mnie uważnie i wykonuje moje polecenie.
To miejsce mnie oczyszcza z trudów cywilizacji. Zapominam na chwilę o tym, co dzieje się na świecie i na ten jeden moment staję się jednym z naturą, ciesząc się dobrem, którym ona emanuje.
Byłem zmęczony jadąc tam, a wróciłem pełen energii, jak gdyby ktoś podał mi sole trzeźwiące umożliwiając mi tym samym ucieczkę z obłoków nieprzytomności.
Poszedłem na spacer i od razu przywitałem się z owcami, które stały przy ogrodzeniu. Jak zawsze były skamieniałe, patrząc z ciekawością, co robię. Jedna łapczywie piła/jadła z pudełka i co chwilę odchodziła do stada, aby zaraz wrócić i jeść dalej.
Jedna owca chyba wybuchła
Spacer trwał tylko chwilę ze względu na pogodę. Wracając, zahaczyliśmy o okoliczny kościół. Był, o dziwo, otwarty, więc moja śmieszniejsza połowa zagadała do starszego mężczyzny w aucie i udało nam się wejść do środka. Jego żona podlewała kwiaty w środku, a miły pan oprowadził nas po kościele, opowiadając o jego elementach i pięknym gobelinie noszącym na sobie siedemset-letnią legendę (niestety jej nie usłyszeliśmy). Gobelin był tworem nowożytnim, a zrobił go mężczyzna, który dochodził do siebie po chorobie. Postacie na gobelinie noszą twarze mieszkańców tego miejsca.
(wszystkie zdjęcia zostały zrobione przez moją śmieszniejszą połowę, przepraszamy za jakość, ale były robione telefonem – kto by się w sumie spodziewał, że uda nam się obejrzeć kościół?)
Para była niesamowicie miła oprowadzając nas po kościele. Mężczyzna zabrał nas jeszcze na spacer wokół kościoła opowiadając o grobach, widokach i swoim psie Fredy’m, który nam towarzyszył.
Poczułem się bliski jego wspólnocie wyznaniowej, chociaż nie należę do Kościoła Anglikańskiego. Nawet chrześcijaninem nie jestem.
Takiego dobra chcę doświadczać, takie dobro chcę dawać. W takim świecie chciałbym żyć, nie myśląc, że trzeba żyć przekonaniem o swojej różności.
Życzę pani z Irlandii i panu ze Szkocji dużo zdrowia i pomyślności, a ich psiemu przyjacielowi dużo szczęśliwych, psich lat nim wyruszy w duchową podróż. Mam nadzieję, że kiedyś ich znowu spotkam.
Życzcie mi dziś szczęścia. Naładowałem baterię, by mieć siłę walczyć dziś o samego siebie. Zamierzam wygrać.
Nie, nie zapomniałem o tej grze. Wciąż zwiedzam ogromną krainę i podziwiam widoki, wykonuję zadania i robię różne, dziwne rzeczy (bo jakże by inaczej).
W tym wpisie chcę Wam opowiedzieć o iście wspaniałej przygodzie, w którą się wybrałem, o krainach, jakie odwiedziłem i rzeczach nie do pojęcia, które zdecydowały się wydarzyć w trakcie podróży. Wszystko za sprawą chęci ruszenia z głównym wątkiem, aby być bliżej końca gry niż dalej. Uwaga: w tej bajce będą smoki.
Wyruszyłem na mym zacnym wierzchowcu w stronę punktora na mapie, który wskazywał na miejsce ukrycia kolejnego przedmiotu do mojego zadania. Po drodze spotkałem wiwerny, które przyjacielsko mnie pogryzły, gdy ja jeszcze przyjaźniej tratowałem je mym piekielnym rumakiem, a czasem i mieczem. Najlepszy sposób na zawarcie przyjaźni. Polecam.
Potem chciałem się zaprzyjaźnić z bandytami, ale jakoś tak utknęliśmy sobie w ognisku, że ani ja, ani oni nie mogliśmy się ruszyć. Bądź, co bądź, ale chociaż raz byłem w bardziej komfortowej pozycji.
Niestety musiałem wczytać grę od ostatniego zapisu gry i tarabanić się tam raz jeszcze. Tym razem ominąłem jednak ognisko zła i zostawiłem bandytów samych sobie. Myślę, że beze mnie też sobie poradzą.
W międzyczasie odkryłem, że gra całkiem dobrze odwzorowuje to, co by się stało, gdyby ktoś tak przypadkiem wbiegł do wody w ciężkiej zbroi. Chociaż było to dosyć dziwne to gra ma za to plus.
Oczywiście gra kpi sobie z takich ludzi jak ja, więc musiałem trafić na zepsuty most, a koń odmówił wskoczenia do rzeki. Do tego jeszcze uciekając przed wielkimi skorpionami, zakręciłem się za bardzo, podriftowałem trochę na mym spanikowanym wierzchowcu i zamiast wrócić na drogę to wróciłem pod most (o, ironio).
Koniec końców znalazłem właściwą drogę. Wiodła przez miasto (yay: pierwsze miasto w grze!), gdzie ludzie podłazili mi pod konia i musiałem uważać, by żadnego nie rozpłaszczyć. Jeśli ktoś twierdzi, że kierowanie autem bez wspomagania jest trudne to najwyraźniej nie jeździł w tej grze na koniu, gdy głupi ludzie wręcz się pchają pod kopyta. Z drugiej strony mógłbym ich po prostu wysiekać, ale było ich tam za dużo i szkoda by było robić to przed zrobieniem misji (i zdobyciem doświadczenia).
U drugich bram miasta czekało na mnie oblężenie. Oblężenie jednak miało mnie w poważaniu, kiedy je omijałem, zatem wydostanie się stamtąd nie było jakimś sporym problemem.
(Ta dziwna czarna rzecz, która błyska to przedmiot, który jest za daleko by się ładnie załadować – taki bug gry)
Potem znowu zabłądziłem, trochę mordowałem po drodze, pogadałem z siostrą i biłem się z czymś, co dobrze nie wyglądało, więc wszystkie pozycje z listy “do zrobienia” mogłem odhaczyć.
Aż w końcu trafiłem do “piekła”. Była tam cała rodzina Octogronów, dosyć pokaźna jeśli mam być z Wami szczery. Dokładnie, dobrze czytacie: była. Nie chcieli się ze mną zaprzyjaźnić, więc zaczęła się bitwa rodem tych z książek o tych zacnych i wspaniałych bitwach. Nie wiem jak lepiej to opisać. Mordownia to też w sumie dobre określenia na ten pogrom armagedonu, który się tam wydarzył. Na swoje usprawiedliwienie powiem, że to oni zaczęli, ja się tylko broniłem wyżynając ich w pień.
Niestety stało się coś, co złamało mi serce. W trakcie bitwy mój biedny rumak dostał nieco po swym piekielnym zadzie i pogalopował przed siebie. A galopując zahaczył o pobliskie drzewo…
Jeżeli ktoś ma jakikolwiek pomysł, jak go stamtąd sciągnąć, będę wdzięczny tak długo, aż przejdę tę grę.
Aczkolwiek znalazłem to, co chciałem znaleźć, więc mogłem to miejsce opuścić.
Pożegnawszy przyjaciela, ruszyłem dalej: na piechotę. Niestety nie znalazłem niczego, na czym dałoby się pojechać, więc podróż wydłużyła mi się niemiłosiernie. Dodatkowo dosyć łatwo gubiłem się albo po prostu bardziej to zauważałem, bo zawrócenie we właściwą stronę zajmowała sporo czasu.
W dużym skrócie: poszedłem jeszcze na pustynię niedaleko “piekła”, aby wykonać poboczną misję związaną z głównym wątkiem (najpierw robi się misję poboczną, aby zdobyć przedmiot do misji głównej – tak, znowu robię wszystko od końca, ale jeśli ja tę grę przejdę jakkolwiek normalnie to świat się skończy, niebo posypie się na głowy, a kierowcy pogodzą się z rowerzystami).
Na pustyni było fajnie nocą, bo w dzień blask słońca oślepiał okropnie, więc pozwoliłem ograniczyć liczbę uwiecznień wspaniałości gry z racji faktu, że szanuję Wasz wzrok, a doskonale przekonałem się o tym, że te refleksy świetlne potrafią być bolesne.
Co robiłem na pustyni? Doprowadziłem do pozbycia się złego smoka (parszywa podróbka). Miałem być świadkiem egzekucji, ale… zgubiłem się i przybyłem za późno (a może to było zrobione tak, by nigdy nie zdążyć).
Będę grał dzielnie. Będę grał do końca. Wyszła jakaś poprawka niedawno, więc może to zdejmie mojego rumaka z drzewa i dalej ruszymy w świat szukając przedmiotów potrzebnych w grze. Mam nadzieję, że niedługo tę grę skończę i podzielę się z Wami moimi odczuciami odnośnie całości.
Od jakiegoś czasu żyję w urzeczywistnieniu słów “zły dzień”. I to nie jest mój “zły dzień”. Wszyscy wokół mają taki “zły dzień” i chyba chcą, aby i mi się on udzielił.
Mimo tego staram się być pozytywny, chociaż jest to trudne. Im bardziej jestem szczęśliwy, tym mocniej dostaję po tyłku. Wiem, że tym, którzy nie potrafią się z niczego cieszyć, najbardziej przeszkadza szczęście innych i próbują je za wszelką cenę zniszczyć. Wiadomość do tego typu ludzi: bawcie się dobrze, ale tę wojnę to ja wygrałem.
Chociaż się czasem załamuję, padam twarzą na piach, a los sypie mi sól na rany to wstaję, zagryzam wargi, aż do krwi i drę się do mojego życia: “runda druga, cholero”. Po tym wstaję i siłuję się ze wszystkim, co stanie mi na drodze. Nie poddaję się. To moje dziedzictwo zapisane we krwi: walczyć do ostatniego tchu, walczyć do końca o to, co się kocha. Będą mnie tłuc, a ja będę się śmiał, bo rany się zagoją, a ja pójdę dalej, podczas gdy oni będą tylko zazdrościć, nie robiąc nic ze swoim życiem, aby stało się wartościowe. Zostaną tam, gdzie byli, patrząc jak ja odpływam na łodzi w stronę swoich marzeń.
Jestem szczęśliwy, nawet przez łzy, cierpienie i ból. Jestem szczęśliwy nawet wtedy, kiedy ktoś próbuje podważyć moją opinię o mojej śmieszniejszej połowie. Przekonuje mnie to tylko o tym, że dobrze wybrałem. Chociaż smuci mnie to, że ludzie tak usilnie próbują zburzyć to, co się między nami zbudowało. Tym bardziej mnie przekonuje to, aby być owcą. One żyją w stadzie, bo czują się ze sobą bezpiecznie. Owca o owcę dba, a nie robi za wilka. A niekoniecznie muszą być swoją rodziną.
Dlatego nie. Po prostu nie. Nie zamierzam i nie będę robić tego, co wszyscy ode mnie oczekują. Będę szczęśliwy, będę kochał, wygram walkę o moje życie i zdrowie. Będę chronił moją rodzinę, będę najlepszy dla moich bliskich i najgorszy dla tych, którzy będą chcieli ich skrzywdzić. Będę robił to, co uważam za słuszne. Będę się buntował przeciwko światu, który zapomniał, aby swoją siłę wykorzystywać do chronienia słabszych. Przede wszystkim będę sobą i będę uważać, że wierzę w słuszne rzeczy.
Moje “nie” jest buntem przeciwko zazdrości, która niszczy ludzi. Weźcie się za siebie. Na szczęście trzeba sobie ciężko zapracować, nic nie przychodzi samo z siebie.
Come to the dark side, we have Dodos! (tak, wiem, nie robi się zrzutów ekranu, kiedy jest ciemno)
Ten wpis będzie poświęcony Dodo oraz gościnnie twórcom gry, którzy w nieoczekiwany sposób zrobili mi “wjazd na chatę”. Dokładniej rzecz biorąc wszedłem do gry i chyba tyle mnie nie było, że w międzyczasie jakaś cywilizacja zdążyła powstać i upaść, blokując mi wejście do mojego prymitywnego domostwa. Na szczęście da się wejść i wyjść dachem, więc uskuteczniam parkour ilekroć coś stamtąd potrzebuję. Ale to wciąż pikuś z tym jak mi na Halloween pojawił się DodoRex na środku domu i nie bardzo wiedział, co począć. Zdecydowanie twórcy gry chcą mnie stamtąd przepędzić.
Skoro oficjalny wstęp do wpisu mamy za sobą, mogę śmiało przystąpić do tego, co miałem w zamierzeniu, czyli opisie naszego szanownego Dodo. Jak już wspomniałem, Dodo są kurami w tej grze. Znoszą pożywne jajka jedno za drugim, więc mając kilka samiczek można się bardzo ustawić z jedzeniem. Po krótkim czasie nie miałem już gdzie trzymać tych jajek, a one, jak na jajka, są ciężkie (3 jednostki wagi w grze, czyli prawdopodobnie odpowiednik 3 kilogramów).
Dodo mają lekkie podejście do życia. Jeśli okradniesz dzikiego Dodo z jajek, będzie miało to gdzieś. W końcu za chwilę zniesie kolejne, a za pół kolejnego momentu następne. Inne dinozaury już takie nie są i nawet te nieagresywne potrafią zaatakować, gdy ukradniesz im jajo. Podobno kogoś kiedyś Dodo zaatakowało z tego powodu. Musiało chyba mieć zły dzień albo jakiś błąd w kodzie. Z drugiej strony zabicie prehistorycznego kurczaka nie jest nazbyt zajmujące; powiedziałbym nawet, że jest to bezlitośnie proste, czyniąc Dodo bardziej niż niegroźnym. Chociaż oswojony potrafi zaatakować, jeśli wydamy mu taką komendę. Chyba nie muszę mówić, jak komicznie to wygląda i jakie to nieefektywne.
Dodo są podstawą łańcucha pokarmowego na wyspie, bo upolować je może każdy stwór. Nie grzeszą inteligencją, a do tego są śmiesznie niezdarne i powolne. Ich sposobem utrzymywania się na rajskiej wyspie jest rozmnażanie się w ekspresowyn tempie. W jakiś sposób jest to skuteczne, ponieważ osiągają dojrzałość płciową w ciągu tygodnia. Jest to dosyć zabawne, kiedy pomyśli się o tym, że udomowione Dodo zapomina jak się o potomstwo starać, bo pomimo wszelkich moich prób, nie udało mi się wyhodować małego Dodosiątka.
Co do kwestii udomawiania tego stworzenia to jest to banalnie proste. Pierwszą i najważniejszą rzeczą jest unieruchomienie stworzenia (uśpienia). Można to robić na różne sposby: przyłożyć z pięści, przywalić z kija, strzelić z procy, użyć usypiających strzał lub lotek (każda opcja może być odkryta wraz z wzrostem poziomu w grze). W przypadku Dodo wystarczą trzy uderzenia dla pierwszopoziomowego kuraka, dwudziestopoziomy potrzebuje ich siedem, a pięćdziesięciopoziomy aż dwanaście. Także o ile nie traficie na jakiegoś mutanta, raczej wątpię, by przydałoby się wam coś więcej niż ewentualnie kij (aka maczuga). Jedyne, na co trzeba uważać, to aby nie uderzyć za dużo razy, bo można uśmiercić Dodo (znam to aż za dobrze).
Następnym, dosyć zabawnym krokiem, jest udamawianie. Robi się to dosyć prosto poprzez podanie warzyw (które można wyhodować), co jest najbardziej korzystne (szybciej Dodo uznaje naszą dominację) lub jagód, najlepiej Mejoberry (które można wyhodować lub zebrać z krzaczków). Aczkolwiek, aby gagatek nie obudził się nim skończymy go udamawiać, musimy go utrzymać w nieprzytomności. Robimy to poprzez wmuszenie Narcoberries (narkojagódki) lub zrobionych z nich narkotyków (a przepis na to jest tak chory jak sam sposób działania tego specyfiku). Oczywiście każde użycie “unieprzytomniacza” sprawia, że szansa na otrzymanie Dodo z większym poziomem maleje.
Poniżej widać takie malutkie +3 lvl przy Taming Effectiveness. Oznacza to, że po udomowieniu nasze Dodo miało by 11 poziom (8 podstawowego+ 3 bonusu)
O Dodo nie ma co dużo pisać. Proste to są stworzenia i bardzo pocieszne. Z ciekawostek bezużytecznych powiem tylko, że przekarmione Dodo (i pewnie każde inne stworzenie) wymiotuje. Szczerze powiem to dowiedziałem się tego na nowo złapanym Dodo, kiedy karmiłem je, aby zregenerować jego zdrowie.
Dodo można też trzymać za pomocą mocy. Ewentualnie nasza postać rozpoznaje Dodo jako jakąś pierzastą kulę ognia.
Kolejna rzecz, którą można dodać do żelaznych logik gier. Czy muszę dodawać, że aby odłożyć Dodo na ziemię, trzeba nim cisnąć przed siebie? Przynajmniej nielot możne sobie polatać.
Kolejny wpis prawdopodobnie będzie poświęcony poszukiwaniom nowego domu, bo stary mi zdemolowano, a boję się, że tam będą się dziwniejsze rzeczy działy. Ostatnio (czyli pół epoki temu) wprowadzono możliwość mieszkania w domkach na drzewie, więc prawdopodobnie będę relacjonował budowanie wielkiego domku na drzewie (spełnianie marzeń z dzieciństwa w grach). A póki co niech moc będzie z wami i waszymi Dodo.
W końcu dni są trochę mniej upalne, słońcę trochę mniej przypieka na brązowo. Mogłem zatem wybrać się do moich owczych krain – jedynego miejsca w okolicy, gdzie mogę uciec od ludzi i być blisko z naturą. Dzisiaj byłem z nią wyjątkowo blisko. Wszak jakaś osa próbowała osiedlić się w moich włosach.
Owce były dzisiaj jak chmury sunące po ziemi. Chociaż było ciepło i słońce, po dłuższym czasie, zaczynało nagrzewać, one niewzruszone skubały żółtawą trawę i beczały jedna do drugiej o swoich owczych troskach. Była nawet moja ulubiona owca gremlin, która beczy zawsze tak, jakby miała niesamowitą chrypę. Poprawiła mi humor.
Goniłem dziś za motylami. Chciałem mieć ładne zdjęcie i chyba nawet się udało. Nawet jeśli miałem ze sobą tylko mój wsłużony telefon. To był jedyny motyl, który poczekał, aż podejdę, wyciągnę telefon, włączę kamerę i będę raz po razie robił mu kolejne zdjęcia, aby koniec końców wybrać to jedno: najlepsze. Cała reszta motyli uciekała przede mną, gdy ja skradałem się z gracją (a raczej jej okropnym brakiem) za małymi fruwającymi istotami.
Nie mogło też zabraknąć owieczek z bliska. Ta z tyłu przebiegła całe pole, by się ze mną przywitać i pięknie zapozować do zdjęcia.
Z kolei ta druga musiała jakiś potężny błąd systemu zaliczyć, bo nie ruszyła się ani trochę. Prawda, że są to niesamowicie zabawne stworzenia? Ilekroć tam jestem, nigdy nie nudzi mi się patrzenie na nie, a im chyba nie nudzi się patrzenie na mnie. Ale będąc szczerym, zazdroszczę im ich spokojnego życia. Przydałoby mi się być taką owcą raz na jakiś czas, żuć wesoło trawkę i podbiegać do przechodniów, aby się na nich beztrosko pogapić. I beczeć, po owczemu dużo beczeć o owczym życiu i owczych sprawach.
Byłem też w lesie i znalazłem “to”. Szczerze mowiąc nie wiem, co to za śmieszne bąbelki, ale bardzo się namęczyłem, aby aparatem w telefonie zrobić zdjęcie obiektu, który miał średnicę mniej niż pół centymetra, a światło było nienajlepsze. To prawda, że cierpliwy zostanie nagrodzony.
Czuję się bardzo dobrze, mimo iż jestem diabelnie zmęczony. Przeszedłem dzisiaj około siedmiu kilometrów pośród traw, łąk i lasów. Nasłuchiwałem świerszczy, goniłem motyle i ekscytowałem się naturą, która pochłonęła to dobrze znane mi miejsce, by zamienić je w coś nowego, czego nie jest mi jeszcze dane znać. Machałem do owiec, gęsi, szukałem drzew owocowych i ekscytowałem się każdym momentem tej małej wycieczki.
Mam więcej sił, by wziąć się za siebie, by zrobić coś lepszego ze swoim życiem. Pierwszy krok to zrobić spory krok w tył i pozwolić sobie odpocząć.