Jak co rok na ciemnej ulicy zapalają się dynie z wydrążonymi w nich straszno-rozbawionymi twarzami. Dzieci wybiegają z domów, ciągnąć swych rodziców, aby od drzwi do drzwi pozyskiwać cukierkowe dobra lub płatać psikusy tym, co się opierali. Domy bez ozdób są omijane: nie ma co niepokoić odpornych na straszaki.
Na moją ulicę właśnie wypełzły różnej maści potwory w poszukiwaniu słodkich skarbów. Co chwilę słychać piski różnorakich potworów, których przerasta chyba własna straszność. Ciekawskie wiedźmy zaglądają do ogródków, patrząc, czy czasem ktoś nie wywiesił gdzieś jakiegoś ducha potwierdzając, że mieszkańcy gotowi są złożyć czekoladową ofiarę i zaspokoić nocne zmory.
Trwa to krótką chwilę, bo strzygi biegają szybciej niż rodzice i wnet wszystkie oznaczone domy zostają zrabowane do cna, do ostatniego cukierka. Chwilę później hałasy cichną, bo, wziąwszy co się dało wziąć, wyruszają na podbój innych ulic. Niektóre pewnie zadowoliły się skromną ofiarą i powróciły do swych pieczar, aby pożywić się i zasnąć snem spokojnym na następną noc Halloween.
Co jakiś czas przewija się nieswoja dusza – pewnie z grot tajemnych ulokowanych przy innych domach. Chodzi od drzwi do drzwi zbierając smakołyki, które uchowały się przez pierwszą falą straszaków. Znów ulica staje się żywa, bo stworzenie przyciągnęło inne zjawiska i znów piski oraz krzyki pobrzmiewają pośród nocy.
Będzie to trwało tak długo, aż cały słodki skarb zostanie zrabowany, a wszelkie wampiry, wiedźmi i wilkołaki wrócą do swych domów, zaciągnięte przez rodziców. Zacznie się jedzenie zdobytych ofiar z cukru i czekolady tak długo, aż potwory staną się na powrót dziećmi: na następny rok.

Wesołego Halloween!
Mefistowy