gry

#127. Castlevania: Lords of Shadow

20180421210808_1

Castlevania: Lords of Shadow to wydana w 2010 gra, którą stworzyło MercurySteam i Kojima Productions, a opublikowało Konami. Trafiłem na nią przypadkiem, aczkolwiek był to bardzo udany przypadek, bowiem po przejściu tej części, zakupiłem wszystkie pozostałe, które są obecnie dostępne na PC.

Zacznijmy jednak od początku.

W tej grze wcielamy się w Gabriela Belmonta, członka Zakonu Światła (Brotherhood of Light), aby odnaleźć Jezioro Zapomnienia (Lake of Oblivion), a przy okazji i Prastarego Boga, który będzie nam pomagał podczas naszej misji. Przy jeziorze nasza zamordowana żona Marie informuje nas, że dusze założycieli zakonu twierdzą, iż ten kto posiądzie moce Mrocznych Lordów (Dark Lords), będzie w stanie odnowić połączenie Ziemii z Niebem, uwolnić błąkające się dusze i ocalić świat. W tym momencie spotykamy naszego towarzysza i – jak się okazuje – narratora naszej opowieści (bowiem gra jest podzielona na rozdziały) o imieniu Zobek. Jest on członkiem zakonu i informuje nas, że wiedza, którą podzieliła się z nami Marie dostępna jest jedynie dla wybranych członków bractwa i jedynie człowiek o czystym sercu może zbawić świat.

Zabijając trzech Lordów i odbierając im fragmenty Maski Boga będziemy mogli nie tylko zjednoczyć Niebo z Ziemią, ale też odzyskać ukochaną. Te słowa pchają naszego bohatera w objęcia przygody.

Nasza wędrówka ciągnie się przez ziemie trzech najmroczniejszych istot na świecie. Pierwszy jest Wilkołak Cornell, który przez swą śmierć ofiarowuje nam pierwszy fragment, ale też i cenną wiedzę, jaką jest fakt, że Mroczni Lordowie to pozostałość po założycielach Zakonu Światła, którzy przekształcili się w potężne dusze i opuścili ziemski padół zostawiając za sobą mrok swoich serc.

20180427231701_1

Kolejną przeciwniczką jest Carmilla, potężna wampirzyca. Nim jednak stawimy jej czoła, mamy szansę spotkać jej córkę Laurę. Chociaż dziewczynka ma nad nami przewagę i może nas zabić bez większego wysiłku, miłość Marie i Gabriela sprawia, że Laura wycofuje się, zazdroszcząc nam tego uczucia, a tym samym darując nam życie.

20180501145251_1

Ostatnią maskę ma sama Śmierć. Udajemy się więc do świata umarłych, aby ją zdobyć. Pomagający nam Prastary Bóg oddaje życie, abyśmy mogli tam wejść i spełnić swoje przeznaczenie.

20180502161454_1

Kiedy pokonujemy ostatniego nemesis, okazuje się, że zostaliśmy oszukani przez Zobeka. To on okazuje się ostatnim Mrocznym Lordem i z zaskoczenia zadaje nam śmiertelny cios. Zobek jednak sam obrywa od prowodyra całej naszej wyprawy – Szatana – pociągającego za sznurki z ukrycia. Aczkolwiek historia nie mogłaby się tak po prostu skończyć w tym momencie. Marie oraz inne, błąkające się po świecie dusze wskrzeszają Gabriela, aby zwyciężył zło.

Przyznam szczerze, że chociaż w tej grze zbierałem solidny łomot, to bawiłem się przednio. Poza zwykłą walką, rozwiązywałem zagadki logiczne, walczyłem z tytanami (z którymi walczy się poprzez wspinanie na nich, unikanie ich ciosów, prób strząśnięcia nas i rozwalanie run pozwalających im się ruszać). Spotykamy różne postaci pomagające nam w naszej misji w mniejszym lub większym stopniu. Ciekawym faktem jest to, że naszą bronią jest Krzyż Bojowy i możemy go ulepszać, aby np. móc się dzięki niemu wspinać po ścianach, czy niszczyć potężne, skalne bloki. Z pomocą przychodzą nam także specjalne amulety pozwalające odnawiać zdrowie lub zadawać dodatkowe obrażenia, sztylety oraz kilka innych pomniejszych, ale bardzo przydatnych broni. Możemy też spotkać wielgachne potwory i, po często niekrótkim pojedynku, ogłuszyć je, aby dosiąść je jako tymczasowy środek transportu albo taran.

Castlevania: Lords of Shadow to gra, którą z całego serca polecam (o czym świadczy chociażby pierwszy akapit). Fabuła jest zajmująca na wiele długich godzin, a przedstawienie jej w formie opowieści z narratorem jest po prostu genialne. Ścieżka dźwiękowa podtrzymuje klimat, nadając całej historii mroczny, tragiczny, ale czasem też i zabawny klimat. Bawiłem się przy tej pozycji przednio i na pewno kiedyś do niej wrócę (choćby po to, aby odnaleźć wszystkie przedmioty w grze).

Jeśli więc macie nadmiar czasu to z czystym sumieniem rekomeduję tą oto grę jako idealny środek na zabicie nudy i zapoznanie się z niesamowicie ciekawą opowieścią, ale także jako wstęp do dalszej przygody i genialnej fabuły!

Mefisto

#127. Castlevania: Lords of Shadow Read More »

#124. Hitman – Season 1

236870_20171226012537_1

W mojej kolekcji gier nie mogło zabraknąć tak wymagającego tytułu, jakim jest seria zleceń dla Agenta 47.

Hitman to wyborna gra o idealnym skrytobójstwie, stworzona przez IO Interactive i wydana przez Square Enix. Naszym celem, a dokładniej celami będą różne osobistości z przestępczego śwatka, których obecność ma ogromny wpływ na arenie międzynarodowej. Oczywiście to od nas zależy, czy zrobimy to po cichu, czy może jednak zostawimy po sobie jakiś ślad.

Naszą postacią jest Agent 47. Tajemnicza persona, która dociera do ośrodka szkoleniowego ICA (International Contracts Agency, co można przetłumaczyć na Międzynarodową Agencję Kontraktów), aby zostać skrytobójcą. I to nie byle jakim! Na samym wejściu wita nas Diane Burnwood, która pomaga przejść nam przez testy, a także ominąć intrygę naszego przyszłego pracodawcy mającej na celu oblanie nas na ostatnim teście. Czemu? Bo nie ma po nas żadnego śladu. Nigdzie. I ten brak informacji przeraża ICA.

Po udanych próbach polegających na odegraniu skrytobójstw z dawnych lat, Diana zostaje przydzielona jako pomoc dla nas (ale tylko w kontekście udzielania informacji), a my wyruszamy na pierwszy kontrakt do Francji. Mamy dwa cele, które oficjalnie są związane ze światem mody, a nieoficjalnie z organizacją o nazwie IAGO zajmującej się kradzieżą i sprzedażą tajnych informacji.

Do osiągnięcia swojego celu możemy wykorzystać wszystko: dostępną broń, otoczenie, a nawet innych ludzi. W końcu można przecież trzepnąć ich przez łeb i przebrać za kogoś, podkradając do naszego celu albo otruć jedzenie, które później kelner poda naszej ofierze. Na koniec każdego kontraktu Hitman otrzymuje dodatkowe punkty za brak pozostawionych śladów, szybkość wykonania misji, ukrycie ciał, a nawet to, że nie zabija się niewinnych osób.

Bycie idealnym zabójcą staje się przez to trudne, bowiem ilekroć chcemy załatwić coś po cichu, zawsze zdarzy się jakaś kamera i trzeba niszczyć nagrania, ktoś przyłapie nas na zabójstwie i trzeba problem świadka jakoś rozwiązać…  Nie mówiąc już o możliwości bycia złapanym przez bardziej uważnych pracowników. W końcu niektórzy wiedzą, kto np. pracuje na kuchni albo jest ochroniarzem.

236870_20171226012628_1

Każdy kontrakt można zacząć ponownie, zdobywając coraz wyższy poziom w danej lokacji, dzięki czemu możemy między innymi zaczynać grę w przebraniach albo konkretnych pomieszczeniach. Jeśli mamy odpowiednio wysoki poziom, możemy przemycać dodatkowe przedmioty i odbierać je w budynku.

Jednym słowem: gra oferuje bardzo dużo, przez co sposób i jakość rozgrywki zależy od tego, którą drogę obierzemy. Osobiście starałem się być cichym zabójcą, ale pozostawianie nieprzytomnych ludzi na środku chodnika to bardzo głupi pomysł. A ja na ten głupi pomysł wpadałem co chwilę…

Hitman to gra dla każdego, kto chce wypróbować swoje siły w świecie zleceń i płatnych morderstw. Moim zdaniem jest to tytuł warty swojej ceny! Dodatkowo twórcy starają się bardzo, aby zachęcić do gry i oferują zlecenia (Elusive Targets) które pojawiają się na krótki czas i które wykonać można tylko raz. Także przejście samej części fabularnej to nie jedyne co nas czeka!

Jestem tak zachwycony tą grą, że mam nadzieję, że twórcy wypuszczą niedługo Sezon 2, a ja – z przyjemnością – udam się w świat skrytobójstwa, aby w głupi sposób zabijać moje cele!

Mefisto

#124. Hitman – Season 1 Read More »

#122. Duldrumz atakują!

Screenshot at 2018-06-22 21-47-13

Kolejna wielka promocja na Steamie właśnie się rozpoczęła, a wraz z nią nadeszła mini gierka, w której pomagamy Salienom pozbyć się Duldrumzów z naszych planet (gier)!

Trzy lata temu Społeczność Steama, otwierając wiele tuneli czasoprzestrzennych, pozbyła się Goldhelm the Spicelord, który próbował zniszczyć wszystkie gry. Niestety tunele te stały się wrotami dla nowego zagrożenia: Duldrumzów – siewców nudy.

Najeźdźcy ukradli nam gry i schowali je w najdalszych czeluściach kosmosu, abyśmy nigdy już ich nie odnaleźli! Na nasze szczęście znalazła się we wsześcwiecie rasa obcych pałająca do nas miłością, która postanowiła pomóc nam za wszelką cenę odzyskać nasze gry!

Brzmi dramatycznie, ale to skrócona wersja opisu tej sytuacji. 😉

Saliens jest uroczą mini gierką, w której wybijamy Dulmdruzów do ostatniej macki. Jej cel jest prosty: zabicie wakacyjnej nudy. Mechanika gry jest prosta: nakierowujesz kursor na przeciwnika i strzelasz przyciskając lewy przycisk myszki lub atakujesz specjalnymi atakami znajdującymi się na klawiaturze pod numerami od 1 do 5.

Screenshot at 2018-06-22 21-46-37

Ponadto, grając w ten zabawny tytuł, zapewniamy sobie szansę na zdobycie gry/gier. Każda z dostępnych planet posiada kilka tytułów, które możemy wygrać. Im więcej czasu spędzimy na planecie, tym większa szansa na wygranie gry.

Screenshot at 2018-06-22 21-47-38

Dlatego też serdecznie wszystkich zapraszam do wzięcia udziału i skopaniu kilku… cokolwiek Duldrumzowie mają z tyłu. 😉

Mefisto

#122. Duldrumz atakują! Read More »

#121. Celestian Tales – Old North

Screenshot at 2018-02-06 23-00-26

Korzystając z promocji natrafiłem na grę o nazwie Celestian Tales – Old North, którą – przyznam bez bicia – zakupiłem sugerując się tylko uroczą grafiką oraz faktem, że jest to pozycja z gatunku JRPG. Dopiero później dowiedziałem się o mieszanych uczuciach graczy, więc myślę, że uczciwie będzie wyrazić swoją opinię o tym tytule.

Tytuł został stworzony przez Ekuator Games – studio z Indonezji.

Zaczynając grę, mamy do wyboru sześć postaci. Nie wpływa to za bardzo na rozgrywkę, bowiem i tak fabuła dotyczy całej szóstki, i swobodnie można zmieniać członków naszej grupy. Jedyne na co wpływa, kim gramy, jest krótki prolog i małe wstawki między głównym wątkiem. Na mój pierwszy raz z grą wybrałem Isaaca Goldenlake’a, który Isaac’iem tak do końca nie jest.

Od początku.

Nasza postać nazywa się naprawdę Reed i jest kimś, kto określa się mianem commoner. Z angielskiego znaczy to po prostu zwyczajna osoba bez tytułu szlacheckiego. Jedno z tłumaczeń googla sugeruje, że znaczy to chudopachołek. Choć zabawnie brzmi, to znaczenie się zgadza.

Screenshot at 2018-02-04 00-42-09

Spotykamy go w momencie, gdy jego matka umiera, a on błaga kapłana o użycie magicznego, leczącego kryształu, aby ją ocalić. Kapłan jednak odmania, ponieważ kryształy zarezerwowane są tylko dla szlachty. Nasza rodzicielka umiera, my jesteśmy rozżaleni, a nasz przyjaciel Francis inforumuje nas, że w związku z wysokimi podatkami narzuconymi przez szlachtę i brakiem jedzenia, postanawia dołączyć do bandytów. Koniec końców i my na to przystajemy, bo jedzenia brak, a w brzuchu burczy.

Nasz los jednak postanowił się odmienić. Po drodze do kryjówki zbirów spotykamy prawdziwego Isaaca Goldenlake’a – szlachcica, którego poturbował dzik. Młodzieniec domaga się zaniesienia go do kapłana, aby udzielono mu pomocy, ale Reed po stracie matki i decyzji o zostaniu banitą, tylko się na to wkurza. Szlachetnie urodzony ginie od dźgnięcia sztyletem. Przeszukując jego ciało dowiadujemy się, że chłopak jest ostatnim ze swojej rodziny, która tonie w długach, a ostatnią wolą jego ojca jest to, aby dotarł do Lorda Levanta i został rycerzem. Jako, że zupełnie przypadkowo jesteśmy do szlachcia podobni, postanawiamy się w niego wcielić i wędrujemy do Levantine, gdzie czeka na nas zupełnie inne życie i zupełnie inna przygoda.

Zaczynamy jako giermkowie od trywialnych zadań typu sprzątnij stajnie, zabierz gnój do miasta… Nic ambitnego. Szybko jednak dowiadujemy się, że Sir Artur Durandal błaga Lorda Levanta o pomoc z tajemniczymi najeźdźcami o nazwie World Enders. Są to stwory na kształt lodowych olbrzymów, przed którymi drży cały świat z racji ich potęgi. My i nasza drużyna (czyli pozostałe postaci do wyboru) zostajemy przydzieleni jako dodatkowa pomoc do trywialnych zadań (jak zawsze).

Gra oferuje miłą, choć krótką fabułę, zawierającą kilka ciekawych zwrotów akcji, ale nistety musi być jakieś “ale”. Nasza historia jest świetna, ale pełna luk i niedopowiedzeń, które zostawiają straszny niedosyt. Dostajemy tylko garść informacji, co jest dosyć drażniące, ponieważ wiele rzeczy jest ciekawie stworzonych, ale kiepsko opisanych, co w grze opartej głównie na czytaniu bardzo boli. Jestem świadom, że spora część wiedzy dostępna jest jedynie dla konkretnych postaci, ale to nie zakrywa większości powstałych dziur.

Sama mechanika gry jest raczej dobra – miałem jedynie problem z chodzeniem, ponieważ blokowałem się tylko na niewielkich przedmiotach. Zgaduję, że były to po prostu błędy, które trochę irytowały (no bo jak to tak zablokować się o coś, co jest góra wielkości stopy naszej postaci!), ale nie uniemożliwiały grę.

Turowy system walk to moja ulubiona część gier z gatunku JRPG, ponieważ zawsze masz wystarczająco sporo czasu, aby przemyśleć, jak bardzo schrzaniłeś w poprzedniej turze i jak dawno temu był ostatni zapis gry…

Moja ocena na temat Celestian Tales – Old North jest taka: to gra warta uwagi, ale nie za pełną cenę. Niestety niedosyt, który czuję, jest zbyt duży, aby z czystym sumieniem polecić ten tytuł. To dobra gra, ale ma swoje wady, które zaniżają jej wartość i powodują pewien rodzaj rozgoryczenia.

Nie skreślam jednak tej pozycji całkowicie: mam do przejścia jeszcze dodatek, który – mam nadzieję – nadrobi braki podstawki. Wyczekuję też na kolejną część gry, Celestain Tales – Beyond Realms, mając nadzieję, że twórcy nauczyli się na swoich błędach i nie powielili ich i w tym tytule.

Mefisto

#121. Celestian Tales – Old North Read More »

#118. Joe Dever’s Lone Wolf

20180227192108_1

Chciałbym napisać, że zagrałem w grę, ale czuję się jak po przeczytaniu książki. Książki, która wciągnęła mnie między swoje karty i pozwoliła zmieniać jej treść tak, abym tworzył swoją niepowtarzalną historię.

Lone Wolf w zasadzie jest grą paragrafową (gamebookiem), gdzie wcielamy się w postać tytułowego Lone Wolfa – Mistrza Kai z Sommerlund. Seria składa się z 29 książek, które bazując na naszej wyobraźni, opowiadają historię Samotnego Wilka. Książki zawierają dokładny opis reguły gry, a każda decyzja zabiera nas na inną stronę, gdzie czeka na nas przygoda ozdobiona ilistracjami Gary’ego Chalka.

Od 1999 roku Project Aon przekłada książki na wersję HTML dzięki czemu (a także dzięki pozwoleniu twórcy – Joe Devera) można zagrać w nie pod tym linkiem. Książka w tej wersji jest dosyć wygodna w użytku.

Ja zamierzam jednak skupić się nad adaptacją powieści w formie gry video, która wyszła pod nazwą Joe Dever’s Lone Wolf, stworzoną przez Forge Reply srl, a wydaną przez 505 Games. Z tego, co wyczytałem, nasza historia dzieje się między czwartą, a piątą księgą.

Po moim wstępie nie powinno was zaskoczyć to, że większość gry będzie polegać na czytaniu tekstu. Gra jest ciekawą interpretacją czytanych powieści, jednocześnie dając nam poczucie grania w grę komputerową. Fabuła podąża za naszymi wyborami, podczas których rozwiązujemy zagadki, walczymy z przeciwnikami, szukamy sposobu na osłabienie wrogów przed walką, czy chociażby zupełnego ominięcia zatargu. Aczkolwiek zacznijmy od początku.

Pierwsze strony powieści wprowadzają nas w naszą przygodę. Oczywiście zaczynamy od tworzenia postaci, która ogranicza się do Samotnego Wilka (Lone Wolf): Lorda Kai z Sommerlund. Nasza rola w tym, aby wybrać odpowiednie umiejętności, które pozwolą nam zmierzyć się z każdą przeszkodą. Kiedy już to zrobimy i zatwierdzimy nasz wybór, gra zapyta się nas, czy to nasza historia. Piszę to w formie ostrzeżenia, ponieważ przypadkiem nacisnąłem “nie” i musiałem wszystko wybierać od początku.

Po tym dowiadujemy się, co stało się z Zakonem Kai, do którego należymy. Mroczni Lordowe (Dark Lords) wycięli go w pień i tylko nam udało się uniknąć przykrego losu, zabierając ze sobą najpotężniejszy artefakt Sommerswerd – miecz, dzięki któremu możemy ciskać promieniem światła w swoich wrogów. Najefektywniejszy jest w trakcie słonecznego dnia. Dużą zaletą tej broni jest to, że nasi przeciwnicy nie mogą jej dotknąć.

Dalej możemy przeczytać, że miasteczko Rockstarn, które jest pod naszym władaniem, zostało zaatakowane przez Giaki, czyli pokracznych sługusów Mrocznych Lordów. Pośpiesznie udajemy się na miejsce i stajemy przed wyborem jak dostać się bezpiecznie i niezauważenie do miasta. Z pomocą przychodzą nasze umiejętności: ja wybrałem wsparcie zwierzęcych sojuszników, którzy pomogli mi z przeprawą.

W miasteczku mamy szansę stoczyć pierwszą walkę z wyżej wymienionymi Giakami. Są to najsłabsi przeciwnicy, zatem walka nie powinna być trudna. Potyczka odbywa się na zasadzie turowej, gdzie mamy ograniczoną ilość czasu, aby wykonać nasze ruchy. Chociaż trwa nasza tura, nie oznacza to, że jeśli będziemy bezczynnie stać, przeciwnicy nas nie zaatakują.

Najlepszym sposobem walki jest szybka decyzja o rozlokowaniu ataków na konkretnego przeciwnika, dzięki czemu wykorzystamy maksymalnie potencjał naszej Wytrzymałości i Mocy Kai. Jeżeli wybierzecie umiejętność kamuflażu, bardzo skutecznie będziecie atakować i zadawać zwiększone obrażenia, a także świetnie wyjdzie wam unikanie ataków. Wada: nie można jednocześnie użyć innej Mocy Kai.

Przeczesując miasteczko, napotykamy kilka osób: w tym Leandrę, która, wraz z rozwojem fabuły, okaże się przyczyną naszych problemów. Dowiadujemy się od niej, że niektórzy mieszkańcy zdołali ocalić się od zagłady, ponieważ dziewczyna spytnie uszkodziła mechanizm windy do kopalni. Aczkolwiek, aby dostać się do ocaleńców, musimy znaleźć trzy części mechanizmu.

Nasze poszukiwania pozwalają nam na podjęcie decyzji np. w momencie, gdy natrafiamy na oddziały wroga. Na ogół nasze spotkania kończą się walką, ale często mamy szansę na zaatakowanie ich z zaskoczenia i ułatwienie naszej potyczki. Do tego można wykorzystać wszystko: nasze moce Kai, umiejętności, otoczenie… Można też poszarżować na przeciwnika licząc się z tym, że walka będzie odpowiednio trudniejsza (chociaż zdarzały się wyjątki, gdzie szarża była zaskoczeniem i wróg zdążył oberwać na dzień dobry).

Podążąjąc za fabułą, udaje nam się spotkać z kupcem, który sprzedaje nam swoje zapasy i naprawia oraz ulepsza broń. Ponadto możemy się u niego (za niewielką opłatą) zregenerować, bowiem medytacja między wrogiem nie zawsze dochodziła do skutku.

Wtedy też odkryłem interfejs gry: mapę, ekwipunek, statystyki postaci… Praktycznie w ogóle nie różni się fukcjonalnością od tradycyjnych interfejsów.

Udało mi się dotrzeć do kopalni, gdzie dowiedziałem się, że ojciec Leandry został porwany. Po brawurowej akcji ratowniczej rozwścieczony rodzic wini swoją córkę o to, co działo się w miasteczku, bowiem, używając niebezpiecznych Kostek Shianti (Shianti Cubes), stworzyła swój prototyp, po który przybyli Mroczni Lordowie. Naszym kolejnym zadaniem było odzyskanie prototypu, ale aby tego dokonać, potrzebowaliśmy kolejnej tego typu kostki. Chociażby dlatego, że była ona nie tylko niebezpieczną bronią, ale i kluczem do pradawnych zamków stworzonych przez Shianti.

Klucz ten, dosyć wyjątkowy moim zdaniem, był niemałym wyzwaniem, ponieważ części kostki należało rozłożyć tak, aby pasowały one do wnęki w zamku, inaczej kostka stawała się niestabilna i uderzała w nas z niesamowitą siłą. Chociaż była to niekiedy ciężka zagadka logiczna, udało mi się odblokować każdy zamek bez zabijania się.

Nasza szalona podróż zaprowadziła nas do krainy Mrocznych Lordów, gdzie rzucano w nas przeciwnościami losu, decyzjami do podjęcia, zagadkami logicznymi i zamkami do Kostek Shianti. Im dalej, tym trudniej, a im trudniej, tym ciekawiej! Pod koniec nawet opanowałem wytrychy do tego stopnia, że i zwykłe skrzynie nie miały przede mną tajemnic (chociaż z początku były one moim najgorszym oponentem).

Grę przeszedłem i mój wyrok jest prosty: Lone Wolf jest wymagający, ale to uczciwa cena za godziny rozgrywki, gdzie siedzisz przyklejony do ekranu i czytasz historię, którą sam tworzysz. Każda decyzja to nowa ścieżka do podążenia, a każda porażka to kolejna szansa na rozegranie wszystkiego inaczej – z jeszcze większą precyzją. Z każdym kolejnym przeciwnikiem coraz bardziej doskonaliłem taktykę przeciwko nim, aby coraz sprawniej piąć się ku zwycięstwo. Dałem radę i bardzo się cieszę, bo zyskałem niesamowite doświadczenia i otwarte wrota, jeśli chodzi o dalsze historie naszego Mistrza Kai.

Bardzo mi się ta gra spodobała, dlatego zainteresowałem się też oryginałem. Kto wie – może zrecenzuję kiedyś jedną ze ksiąg? Chociaż tutaj historia będzie na pewno dłuższa!

Mefisto

 

#118. Joe Dever’s Lone Wolf Read More »

#115. Kingdoms and Castles – pierwsze wrażenie

Screenshot at 2018-05-20 00-23-26

Twoje królestwo, twój zamek, twoi poddani i najeźdźcy, którzy chcą ci to odebrać… Oto Kingdoms and Castles – urocza, prosta, a zarazem zajmująca gra polegająca na rozbudowie i obronie swojego miasta i zamku. Tytuł ten stworzyło i właściwie wciąż tworzy studio Lion Shield, bowiem pozycja ta znajduje się w ramionach tzw. Early Access.

20180114230028_1

Moje pierwsze królestwo powstało na spokojnych ziemiach – aby nauczyć się mechaniki gry wybrałem opcję bez przeciwników, bo choć odpieranie najazdów nie wiedząc, co się robi, to kusząca opcja, to jednak postawiłem na odrobinę strategii i nauki tego, jak budować swoje państwo. Tak to się robi, politycy!

Wpierw zaczynamy od budowy zamku – w końcu władca włości musi mieć gdzie swój szanowny zad usadowić. Główną ideą gry jest to, że aby budować budowle to trzeba mieć drogę przy miejscu budowy. Także każdą nową budowlę poprzedzała sieć dróg, po których nasi mieszkańcy mogli się poruszać. Potem mogłem spokojnie stawiać domy, aby ludzie mieli gdzie mieszkać oraz studnie, aby nie podpalali się za często. Szybko też zacząłem organizować pożywienie i nakazałem moim ludkom uprawiać rolę, aby mieli co jeść. W końcu głodni mogliby zjeść i mnie!

 

W niedługim czasie stawały kopalnie, targowiska, domy dla bogatszych, a nawet kościoły oraz pomniki króla i królowej. Znalazł się nawet pomnik małego rogacza, więc i książę Smoczyński wystąpił w grze. 😉

20180115023027_1.jpg

Ulepszyłem drogi do kamiennych i zacząłem inwestować w akwedukty (które akurat do niczego szczególnego mi się nie przydały). W międzyczasie wydobywałem żelazo i ulepszałem narzędzia, przez co moi poddani pracowali wydajniej. Podatki też nakładałem niskie zwiększając je tylko wtedy, kiedy było to niezbędne do dalszego rozwoju i mój lud kochał mnie ponad życie. Tak to się robi, politycy!

Chociaż długo nie grałem (raptem cztery godziny), to bawiłem się przednio! Rozgrywka była banalnie prosta, ale pozwoliła mi zrozumieć jak mam grać, aby się rozwijać. Następną mapę zacznę już z najeźdźcami i – jak się okazało po przejrzeniu listy aktualizacji – z portami i kupcami. Jestem niezmiernie ciekaw, ile wytrzyma moje piekielne państewko, gdy u bram stanie wróg. 😉

20180115155624_1

Jedyną przykrość, którą sprawił mi Steam to to, że coś się zwiesiło i większość screenshotów się po prostu nie zapisała. Mam nadzieję nadrobić to przy kolejnej mapie, aby pokazać wam stopniowy rozwój mojego królestwa.

A ja tymczasem wracam budować ostoję dla wszystkich istot mniej lub bardziej piekielnych. Trzymajcie za mnie kciuki!

Mefisto

#115. Kingdoms and Castles – pierwsze wrażenie Read More »

#113. Life is Strange: Episode 5

319630_20180109140105_1

To już ostatni epizod gry Life is Strange – najbardziej zajmujący, najdłuższy, najtrudniejszy, ale też – moim zdaniem – najciekawszy. Chociaż nie powiem: momentami czułem się zmęczony tematem, ale bywały też chwile, kiedy bawiłem się przednio.

Napisałbym, że nasza wesoła przygoda dobiega końca, jednak patrząc na to, co serwuje ostatni rozdział naszych zmagań z czasem, byłbym boleśnie okrutny dla Max. Dlaczego? Bo ona musiała przejść przez istne piekło, aby zakończyć tą zwariowaną historię.

Zostaliśmy porwani. Naszym porywaczem okazuje się ktoś zupełnie inny niż przypuszczaliśmy. Zwrot akcji był tak drastyczny, że aż poczułem się zdradzony przez tą postać. Po upokarzającej serii zdjęć, udaje nam się oszukać naszego oprawcę i, wykorzystując selfie zrobione na początku historii, uciekamy na sam początek gry. Tym razem jednak inaczej rozdajemy karty, co kończy się aresztowaniem naszego nowego podejrzanego. Udaje się nam również wygrać konkurs fotograficzny Everyday Heroes i lecimy do San Francisco obejrzeć prace wszystkich finalistów.

Delektując się swoim zwycięstwem, dostajemy telefon od Chloe, która przypomina nam o pewnej małej rzeczy, a mianowicie o tornadzie. Używamy naszego zwycięskiego zdjęcia, aby cofnąć się do momentu jego zrobienia i niszczymy je. Kończy się to tym, że nasze inne zdjęcia zostają spalone przez oprawcę i znowu siedzimy przypięci do krzesła… Na szczęście nasze “inaczej rozdane karty” dały nam przewagę i teraz, bowiem na ratunek przybywa nam poinformowana przez nas osoba.

To był najdurniejszy moment gry, bowiem nasz wybawiciel zginął chyba z dwadzieścia razy nim udało mi się mu pomóc w pojmaniu czarnego charakteru. Chociaż u mnie to norma, jeśli chodzi o przypadkowe uśmiercanie postaci pobocznych.

Nasza misja uratowania Chloe wciąż trwa. Musimy cofnąć się w czasie, aby kolejny raz zmienić przeszłość i ocalić przyjaciółkę. Jedyne zdjęcie mogące nam to umożliwić znajduje się w rękach naszego chłopaka (a może prawie-chłopaka). Dotarcie do niego to istna droga przez mękę, bo sztorm już się zaczął, a po ulicy biegają nasi znajomy – niespełnieni fotografowie – i co chwilę musimy ich ratować przed jakąś kretyńską śmiercią.

Aczkolwiek udaje nam się (bo co by to była za historia, gdyby nie wyszło) i wszystko zdaje się iść świetnie do momentu, aż odzyskujemy przytomność przy latarnii morskiej. Za chwilę znów odpływamy i albo trafiamy w jakieś zniszczone przez nas wymiary/alternatywne rzeczywistości, albo odbija nam od nadmiaru wrażeń. Krążymy po rozdartych rzeczywistościach, nieskończonych korytarzach szkoły oraz mamy omamy wzrokowe w łazience.

Ostatecznie docieramy do końca tego szaleństwa, aby wrócić do Chloe i podjąć już ostatnią, ale najważniejszą decyzję w tej grze.

Muszę napisać to w ten sposób: Life is Strange to bardzo dziwna, ciekawa i zajmująca gra. Z każdym kolejnym epizodem fabuła stawała się coraz bardziej intrygująca i coraz bardziej pokręcona. Do tego stopnia, że człowiek nie potrafił sobie odmówić ukończenia tej pozycji. Chociaż coś wydawało się pewne, to jednak los zmuszał nas do padnięcia na kolana i siłowania się z kolejną rzeczywistością, dającą nam się srogo we znaki.

Nie mogę tak po prostu powiedzieć, że Life is Strange mi się podobało albo nie podobało. Ten tytuł zdaje się być ponad takie terminy. Z jednej strony Chloe wkurzała mnie do tego stopnia, że chciałem ją cisnąć pod pociąg, z drugiej jednak ciężko było jej nie lubić, kiedy się ją lepiej poznało. Nie wspomnę też o tym, że ta pozycja to głównie interaktywna opowieść, której daleko do miana zwykłej gry, a co za tym idzie niektórzy gracze mogą mieć z tym problem. W końcu akcja w Life is Strange z pozoru nie jest tak dynamiczna, jak w podobnych tytułach.

Jestem zdania, że warto zagrać w pierwszy epizod, który jest darmowy i samemu zadecydować, czy jest ona warta waszej uwagi. Być może wam się spodoba i – tak jak mnie – wciągnie was na dłużej.

Mefisto

#113. Life is Strange: Episode 5 Read More »

#110. SWTOR: A traitor among the Chiss

Po długiej przerwie powróciłem do świata Star Wars i ruszyłem w pogoń za Theronem, który od jakiegoś czasu działa mi na nerwy. Wszakże wiadomo, że jeśli Sith jest wyrozumiały, to tylko do pewnego momentu. A ja jestem już niedaleko wytargania go za uszy i przywiązania do statku, aby poobijał się trochę o asteroidy.

Naszą pogoń wspierają Chiss’owie – intrygująca rasa istot o niebieskich skórach i czerwonych oczach. Theron znajduje się na planecie Copero, wspomagany przez swego rodzaju Chiss’owych buntowników. Oczywiście Chiss’om się to nie podoba, ale to zbyt zawiła polityczna sprawa, dlatego też zwracają się z tym do nas. Otrzymujemy możliwość wizyty planety, która jest niedostępna na obcych przybyszy. Musimy jednak radzić sobie sami, aby nie wybuchł z tego konflikt polityczny.

Nie zwlekając, ruszamy w pościg, który ciągnie nas po całej rozciągłości mapy, zmusza do walki z przeróżnymi przeciwnikami, aby koniec końców wyszło na to, że nasza przygoda dopiero się zaczyna… Trzy razy przeszedłem lokację, bo wybierałem tryb “story”, a nie “solo”. Kto by pomyślał, że ciągnąc główny wątek, można się w tym rzekomo prozaicznym wyborze pomylić. Byłem zły i zdesperowany – za trzecim razem to już nerwowo upewniałem się, że wszystko jest dobrze. Dotrwałem jednak do końca i cieszę się, bo jakościowo twórcy nadrobili niedosyt z poprzedniego rozdziału.

Nie wiem, kiedy pojawi się następny epizod moich gwiezdnych przygód. Podobnież ma się to stać przy kwietniowej aktualizacji. Wyczekuję cierpliwię, bo chciałbym mieć już za sobą przywiązywanie Therona za kostkę do statku!

Screenshot at 2017-12-01 21-41-45
Cóż za mina…
Screenshot at 2017-12-01 21-48-47
“Grrrr! Jestem wielki, zły, pradawny kocur, który za miskę owoców ma wszystko w nosie!”

Mefisto

#110. SWTOR: A traitor among the Chiss Read More »

#108. Life is Strange: Episode 4

319630_20180108223019_1

Następny epizod zaczynamy w alternatywnej rzeczywistości, gdzie wszystko – dosłownie wszystko – jest na odwrót. Przyjaźnimy się z ludźmi, których uprzednio nienawidziliśmy, nasz chłopak (albo prawie-chłopak) wybrał inną dziewczynę, a my, zdezorientowani, uciekamy gdzie pieprz rośnie. Czyli do Chloe.

Niebieskowłosa, a właściwie teraz blondwłosa dziewczyna, która okazuje się kompletnym geekiem, opowiada nam historię swojego stanu. Odnosi się to – oczywiście – do uratowanego ojca. Z naszą przyjaciółką spędzamy cały dzień, noc i niedługą chwilę rankiem, aby – po trudnej decyzji – ucieć z powrotem do naszej rzeczywistości, gdzie czeka na nas ta stara, dobra Chloe.

Naszą misją staje się łączenie poszlak i włamanie do pokoju głównego podejrzanego celem zebrania dowodów. Kiedy mamy to, co potrzebujemy, niebieskowłosa ciągnie nas do Franka, aby wyprosić u niego szyfr odnośnie imion jego klientów. Powiem wam tak: aby dojść do rozwiązania, gdzie nikt nie ginie, nie zostaje ranny, ani nie kończy się awanturą, zajęło mi to sporo. Patrząc na to, ile wycierpiał Frank, jestem zdania, że moce Max sprawdziłyby się w obozie tortur.

Mając wszystkie poszlaki, łączymy je w jedną całość, aby dotrzeć do miejsca, a właściwie sceny zbrodni i odkryć, co stało się z Rachel.

Postanawiamy, a właściwie Chloe postanawia, dopuścić się samosądu i ukarać głównego podejrzanego. Udajemy się więc na imprezę, którą finansuje rodzina chłopaka, jednak dosyć szybko ją opuszczamy z powodu otrzymanej wiadomości tekstowej. I  oczywiście wszystko musiało pójść nie tak…

Jak zawsze los rzucił nam kolejną kłodę pod nogi, oczekując, że jeśli nie potrafimy jej przeskoczyć, to będziemy w stanie ją przesunąć.

Mefisto

#108. Life is Strange: Episode 4 Read More »

#106. (Prawie) najdłuższa notka świata

Muszę zacząć ten wpis smutnym akcentem, ponieważ truskawka, którą dostałem na urodziny, a którą zasadziłem na początku stycznia ani myśli wyrosnąć. Podejrzewam, że to wina ziemi suchej jak wiór – pewnie leżała sporo czasu i była źle przechowywana, to uschła. Razem z połówką próbujemy coś zdziałać, chociaż myślę, że trochę za późno reagujemy.

Wesoło minęły za to dwa i pół tygodnia spędzone sam na sam ze Smoczyńskim. Cóż, mieliśmy kilka scysji, przyznam bez bicia, ale generalnie nie było najgorzej. Oglądaliśmy Yokai Watch i Mission Lolz, drzemaliśmy gdzie popadnie, graliśmy w gry i praktykowaliśmy sztukę chodzenia. Ponadto przekonałem się, że stan moich włosów poprawił się diametralnie, bo Smoczyński zrobił z nich linę do wspinaczki i nie wyrwał ich za dużo.

Przekonałem się też, że na firanach można się bujać, można też je żuć. Tego drugiego dowiedziałem się, kiedy zostałem połaskotany w nogę i zauważyłem, że mój syn nie spał uroczo obok mnie – jego w ogóle obok mnie nie nyło. Z racji faktu, że śpimy na łóżku, a Smoczyński już udowodnił, że ma zapędy do skakania z brzegu materaca, dostałem takiego kopa adrenaliny, że wystarczył mi na tydzień. Na szczęście berbeć siedział obok moich nóg i zajadał się firaną.

firanozjadus
Smoczyński (łac. Firanozjadus Draconis) podczas polowania

Najciekawszym doświadczeniem była jednak obserwacja tęsknoty i sposobu w jaki ta mała istotka ją wyraża. Marudzenie, problemy ze snem, ale też radość, kiedy prowadziliśmy wideorozmowę z połówką. Oczywiście na początku było zdziwienie, że rodzica można upchnąć do telefonu, ale z każdą rozmową coraz więcej było uśmiechów i prób zjedzenia urządzenia… Każda moja rozmowa z połówką sprawiała, że para ciekawskich oczu podążała za mną, zastanawiając się, jak może być ją słychać, ale nie widać.

Powrót jednak był dniem, który zapamiętam na zawsze. Głównie dlatego, że Smoczyński zrobił nam taki numer, że do dziś nie wierzę jak to się mogło stać. Jednakże to jak on się zachowywał widząc połówkę było niesamowite. Wpierw był szok pomieszany z radością. W końcu połowa przez dwa i pół tygodnia mieszkała w telefonie. Potem była radość z lekkim fochem. No bo jak tak dziecko zostawiać na ponad dwa tygodnie! Skandal! Ale koniec końców była miłość i dużo przytulania, wsłuchiwania się w ukochany głos i, po raz pierwszy od ponad dwóch tygodni, Smoczyński zasnął bez walki. Bo w końcu wszystko było tak, jak należy.

Sam poczułem się lepiej mając u boku kogoś, kto może pomóc mi zająć się firanozjadem. 😉

Połówka odwiedziła kilku lekarzy, a rokowania nie są najlepsze: jest duża szansa, że jej choroby nie da się już wyleczyć, można tylko zaleczać. Mimo tego dostała sporo różnych lekarstw, w tym jedno robione specjalnie dla niej, więc liczę na minimalną poprawę. Cóż, oboje ze Smoczyńskim na to liczymy! Jeśli to się nie sprawdzi to zostaje leczenie szpitalne.

Wraz z powrotem połówki, dostałem kilka dodatków do gry Sims 4: Psy i Koty (w wersji elektronicznej), Miejskie Życie, Zjedzmy na Mieście oraz akcesoria: Romantyczny Ogród i Kino Domowe. Cóż, zamiast tego połówka miała kupić Wampiry oraz akcesoria: Pokój Dzieciaków i Zabawa na Podwórku, ale ktoś pomylił pudełka. 😉 Mimo tego pojawi się recenzja Simsów – nie wiem tylko jak opisać tak obszerną grę, bo sam posiadam już kilka dodatków. Chyba po prostu podzielę to na kilka wpisów i opiszę na podstawie przeżyć mojej ofiary… *ekhem* stworzonego Sima. 😉 Chociaż może nie powinienem nic o tym pisać, bo jeszcze przypadkiem wyjdzie jak spaczoną mam psychikę! A w sumie… Wy to już i tak wiecie… 😉

IMG_20180324_223648

Połówka sprezentowała mi też bluzę i koszulki, które oddają moje “ja” w 100%. 😉 Oczywiście rozmiarówka taka, aby “mogła pożyczać”. Pfff!

Smoczyński także dostał kilka zabawek i tony ubranek, w tym porządną kurtkę i kamizelkę, co mnie cieszy, bo z poprzednich już wyrósł.

Po powrocie połówki poszliśmy – zgodnie z moją obietnicą – do naszej ulubionej knajpki z chińskim jedzeniem i zafundowaliśmy sobie porządny lunch i bubble tea, czyli herbatę z mlekiem i tapioką. Dodałbym zdjęcia, ale kto myśli o robieniu zdjęć ulubionemu jedzeniu? Na pewno nie my! (dlatego też nie ma za często wpisów o azjatyckich łakociach – po prostu zjadamy je szybciej niż ja jestem w stanie zrobić im zdjęcia). W sumie to poszliśmy tam znowu w piątek i jednak udało się szybko zrobić zdjęcia (nim jedzenie padło naszą ofiarą).

Kolejną rzeczą jest to, że przyśnił mi się ciekawy sen i cały czas chodzi mi po głowie. Zacząłem nawet szkicować postaci z tego snu, chociaż od dłuższego czasu nie mam ochoty nic rysować. Tak mocno mnie to dręczy, że ułożyłem sobie cały “szkielet” opowieści. Postaram się wygospodarować trochę czasu i, jeśli wena będzie łaskawa, może coś z tego będzie.

18
Pierwszy szkic. Podejrzewam, że wygląd postaci zmieni się kilku(set)krotnie. Ciężko się rysuje trzymając tablet na kolanie…

Wracając jeszcze do świata gier: dowiedziałem się, że Ghost of a Tale w końcu zostało ukończone! Aczkolwiek twórca zrobił psikusa i stare zapisy nie działają, ponieważ zostały dodane nowe elementy, których w początkowych wersjach gry nie było. Także nie pozostaje mi nic innego jak przysiąść do gry i zacząć wszystko od nowa. 🙂

Z kwestii blogowych: pracuję nad Kącikiem technicznym i zakładką O mnie, ale ostatnio idzie mi to jak krew z nosa. Pocieszam się tym, że mimo tego idzie to jakoś do przodu. Nie umiem się zmotywować, aby zająć się tym porządnie, ale w ostatnim czasie doszło mi problemów do rozwiązania i to pochłania moją uwagę. Aczkolwiek całkiem dobrze pisze mi się Bunt Kaczek, więc przygotujcie się na kolejne wpisy! 🙂

Zdarzyło się też, że Anglię “zasypało”. Cóż, śniegu dużo nie było, ale ten kraj nie jest gotowy na zimę. Brak zimowych opon w większości aut, ludzie kompletnie nie rozumiejący i nie potrafiący odkopać samochodów ze śniegu (rękoma ciężko się to robi). Osobiście skorzystałem na pogodzie i pracowałem z domu.

A tutaj macie filmik z wyprawy do sklepu (tym razem z muzyką). Angielskie wsie całkiem ładnie wyglądają pod śniegiem.

Notka wyszła okropnie długa, ale trochę rzeczy się działo i kilkoma ekscytującymi informacjami chciałem się podzielić. Jest jeszcze sporo rzeczy, które mógłbym dodać, ale byłoby to swoiste “never ending story”, a niektóre reklamy papieru toaletowego mogłby z “niekończącej się rolki” przejść na “tak długa, jak notka Diabła”. 😉

No i nie chciałbym, aby WordPress przypadkiem ustawił jakieś limity z mojego powodu… 😉

Mefisto

#106. (Prawie) najdłuższa notka świata Read More »

Scroll to Top