#364. Walentynki

Są takie momenty, kiedy chciałbym rzucić monetą i pozwolić losowi decydować o mnie, o tym, co mam zrobić, czy co wybrać. Najbardziej jednak chciałbym w takich momentach, aby ta moneta zawisła w powietrzu i dała mi znać, że najlepiej to wszystko zostawić w spokoju. Oczekuję niemożliwego i czasem wkurza mnie to, że tak się nie stanie. Że z niebios nie zejdzie jakaś mistyczna postać, aby zwolnić mnie z obowiązku… jakikolwiek by on nie był.

I tak dotarło do mnie to, że odkąd pamiętam to cały czas pędzę. Jak gdyby jutra nie było. Jakby goniła mnie śmierć na rowerze, a ja desperacko biegnę przed siebie, bo nie w taki sposób chciałbym umrzeć. Chociaż ci, którzy mnie znają, pewnie powiedzieliby, że jestem najbardziej wyluzowaną osobą na świecie, to ja sam dobrze znam tego mnie: zamkniętego tam głęboko w środku, wyglądającego przez swoje małe okienko na świat. Tego mnie, który potrafi wybaczać niewybaczalne, który potrafi mieć takiego kija w tyłku, że sam muszę zapytać siebie, o co mi chodzi, a moje wewnętrzne ja odpowiada mi pretensjonalnie “domyśl się”, który czasem po prostu ma dość i coraz częściej zasłania uszy, zamyka oczy i wstrzymuje oddech. Tego, który lubi jak kot leżeć na słońcu, a następnego dnia czekać na deszcz.

Stwierdziłem, że rzucę monetą. Może nie prawdziwą, ale taką wymyśloną. Oczyma wyobraźni widziałem trajektorię jej lotu, prędkość z jaką upadnie i obliczyłem prawdopodobieństwo wypadnięcia oczekiwanej przeze mnie opcji. Los jednak zadecydował inaczej, więc chcąc nie chcąc biorę się za pisanie.

Walentynki. I tutaj pojawia się pustka w mojej głowie. Bo co można by napisać o tym dniu, skoro ostatni raz styczność z tematem miałem w liceum? Jako dziecko patrzyłem na ten dzień jako coś uroczego, bo dwoje ludzi się kocha i to jest takie miłe, jako zbuntowany nastolatek widziałem to jako objaw choroby komercyjnego świata, a jako dorosły patrzę na to ze zdziwieniem, bo dlaczego ludzie muszą sobie wyznaczyć dzień w roku, aby być dla siebie miłym, obdarowywać się prezentami, spędzać razem czas, skoro to powinno być częścią prozy życia.

Zdarzały się jednak momenty w moim życiu, kiedy walentynki były czymś miłym. Jako bardzo zagubiony i zmęczony sam sobą nastolatek dałem walentynkę chłopakowi, który mi się podobał. Oczywiście anonimowo. Pamiętam jego uśmiech, kiedy ją przeczytał i mój wewnętrzny strach, aby się przyznać, że to ode mnie. No bo on był w moim typie, ale ja doskonale wiedziałem, że ja nigdy nie byłbym w jego typie. Ostatecznie moją walentynkę przywłaczyła sobie jakaś dziewczyna, a ja mogłem się kopać sam ze sobą w myślach za brak jaj, ale z drugiej strony, czy faktycznie miałbym jakąś szansę? Pozostał mi jednak w pamięci ten jego uroczy uśmiech, kiedy przeczytał ode mnie wierszyk. Mój wierszyk.

Pamiętam też sytuację z podstawówki, kiedy chciałem dać walentynkę koleżance z klasy, którą bardzo lubiłem, ale jako nienormalne dziecko, zamiast podejść i podać lub w wersji stealth wrzucić jej ją do plecaka, ja po prostu rzuciłem w nią tą karteczką i uciekłem (i nie wiem do dziś dlaczego to zrobiłem!). Zostaliśmy po tym przyjaciółmi, a ona mi co roku to wypominała.

W liceum dawałem walentynki wszystkim znajomym. W końcu przyjaźń to też rodzaj miłości. Wysyłałem też je osobom, które praktycznie żadnych nie dostawały, aby nie czuły się zapomniane i pominięte. W końcu samotnego nastolatka taki dzień potrafił dobijać podwójnie, a napisanie czegoś miłego nie kosztuje nic poza odrobiną czasu.

Zebrało mi się na wspomnienia, bo chciałem sobie przypomnieć, dlaczego nie przepadam za walentynkami i dotarło do mnie, że nic do nich nie mam. Po prostu wyrosłem z nich tak jak wyrosłem ze Świętego Mikołaja i innych bajek, w które wierzą dzieci. Ale kiedyś potrafiły one być magiczne, bo dla dziecka, dla nastolatka znaczyły one, że jest tam gdzieś ktoś, kto się o nas troszczy, kto o nas pamięta. I to był ten sens tego dnia, który mi w całym biegu życia umknął.

Mefisto

#364. Walentynki Read More »