steamos

#115. Kingdoms and Castles – pierwsze wrażenie

Screenshot at 2018-05-20 00-23-26

Twoje królestwo, twój zamek, twoi poddani i najeźdźcy, którzy chcą ci to odebrać… Oto Kingdoms and Castles – urocza, prosta, a zarazem zajmująca gra polegająca na rozbudowie i obronie swojego miasta i zamku. Tytuł ten stworzyło i właściwie wciąż tworzy studio Lion Shield, bowiem pozycja ta znajduje się w ramionach tzw. Early Access.

20180114230028_1

Moje pierwsze królestwo powstało na spokojnych ziemiach – aby nauczyć się mechaniki gry wybrałem opcję bez przeciwników, bo choć odpieranie najazdów nie wiedząc, co się robi, to kusząca opcja, to jednak postawiłem na odrobinę strategii i nauki tego, jak budować swoje państwo. Tak to się robi, politycy!

Wpierw zaczynamy od budowy zamku – w końcu władca włości musi mieć gdzie swój szanowny zad usadowić. Główną ideą gry jest to, że aby budować budowle to trzeba mieć drogę przy miejscu budowy. Także każdą nową budowlę poprzedzała sieć dróg, po których nasi mieszkańcy mogli się poruszać. Potem mogłem spokojnie stawiać domy, aby ludzie mieli gdzie mieszkać oraz studnie, aby nie podpalali się za często. Szybko też zacząłem organizować pożywienie i nakazałem moim ludkom uprawiać rolę, aby mieli co jeść. W końcu głodni mogliby zjeść i mnie!

 

W niedługim czasie stawały kopalnie, targowiska, domy dla bogatszych, a nawet kościoły oraz pomniki króla i królowej. Znalazł się nawet pomnik małego rogacza, więc i książę Smoczyński wystąpił w grze. 😉

20180115023027_1.jpg

Ulepszyłem drogi do kamiennych i zacząłem inwestować w akwedukty (które akurat do niczego szczególnego mi się nie przydały). W międzyczasie wydobywałem żelazo i ulepszałem narzędzia, przez co moi poddani pracowali wydajniej. Podatki też nakładałem niskie zwiększając je tylko wtedy, kiedy było to niezbędne do dalszego rozwoju i mój lud kochał mnie ponad życie. Tak to się robi, politycy!

Chociaż długo nie grałem (raptem cztery godziny), to bawiłem się przednio! Rozgrywka była banalnie prosta, ale pozwoliła mi zrozumieć jak mam grać, aby się rozwijać. Następną mapę zacznę już z najeźdźcami i – jak się okazało po przejrzeniu listy aktualizacji – z portami i kupcami. Jestem niezmiernie ciekaw, ile wytrzyma moje piekielne państewko, gdy u bram stanie wróg. 😉

20180115155624_1

Jedyną przykrość, którą sprawił mi Steam to to, że coś się zwiesiło i większość screenshotów się po prostu nie zapisała. Mam nadzieję nadrobić to przy kolejnej mapie, aby pokazać wam stopniowy rozwój mojego królestwa.

A ja tymczasem wracam budować ostoję dla wszystkich istot mniej lub bardziej piekielnych. Trzymajcie za mnie kciuki!

Mefisto

#115. Kingdoms and Castles – pierwsze wrażenie Read More »

#113. Life is Strange: Episode 5

319630_20180109140105_1

To już ostatni epizod gry Life is Strange – najbardziej zajmujący, najdłuższy, najtrudniejszy, ale też – moim zdaniem – najciekawszy. Chociaż nie powiem: momentami czułem się zmęczony tematem, ale bywały też chwile, kiedy bawiłem się przednio.

Napisałbym, że nasza wesoła przygoda dobiega końca, jednak patrząc na to, co serwuje ostatni rozdział naszych zmagań z czasem, byłbym boleśnie okrutny dla Max. Dlaczego? Bo ona musiała przejść przez istne piekło, aby zakończyć tą zwariowaną historię.

Zostaliśmy porwani. Naszym porywaczem okazuje się ktoś zupełnie inny niż przypuszczaliśmy. Zwrot akcji był tak drastyczny, że aż poczułem się zdradzony przez tą postać. Po upokarzającej serii zdjęć, udaje nam się oszukać naszego oprawcę i, wykorzystując selfie zrobione na początku historii, uciekamy na sam początek gry. Tym razem jednak inaczej rozdajemy karty, co kończy się aresztowaniem naszego nowego podejrzanego. Udaje się nam również wygrać konkurs fotograficzny Everyday Heroes i lecimy do San Francisco obejrzeć prace wszystkich finalistów.

Delektując się swoim zwycięstwem, dostajemy telefon od Chloe, która przypomina nam o pewnej małej rzeczy, a mianowicie o tornadzie. Używamy naszego zwycięskiego zdjęcia, aby cofnąć się do momentu jego zrobienia i niszczymy je. Kończy się to tym, że nasze inne zdjęcia zostają spalone przez oprawcę i znowu siedzimy przypięci do krzesła… Na szczęście nasze “inaczej rozdane karty” dały nam przewagę i teraz, bowiem na ratunek przybywa nam poinformowana przez nas osoba.

To był najdurniejszy moment gry, bowiem nasz wybawiciel zginął chyba z dwadzieścia razy nim udało mi się mu pomóc w pojmaniu czarnego charakteru. Chociaż u mnie to norma, jeśli chodzi o przypadkowe uśmiercanie postaci pobocznych.

Nasza misja uratowania Chloe wciąż trwa. Musimy cofnąć się w czasie, aby kolejny raz zmienić przeszłość i ocalić przyjaciółkę. Jedyne zdjęcie mogące nam to umożliwić znajduje się w rękach naszego chłopaka (a może prawie-chłopaka). Dotarcie do niego to istna droga przez mękę, bo sztorm już się zaczął, a po ulicy biegają nasi znajomy – niespełnieni fotografowie – i co chwilę musimy ich ratować przed jakąś kretyńską śmiercią.

Aczkolwiek udaje nam się (bo co by to była za historia, gdyby nie wyszło) i wszystko zdaje się iść świetnie do momentu, aż odzyskujemy przytomność przy latarnii morskiej. Za chwilę znów odpływamy i albo trafiamy w jakieś zniszczone przez nas wymiary/alternatywne rzeczywistości, albo odbija nam od nadmiaru wrażeń. Krążymy po rozdartych rzeczywistościach, nieskończonych korytarzach szkoły oraz mamy omamy wzrokowe w łazience.

Ostatecznie docieramy do końca tego szaleństwa, aby wrócić do Chloe i podjąć już ostatnią, ale najważniejszą decyzję w tej grze.

Muszę napisać to w ten sposób: Life is Strange to bardzo dziwna, ciekawa i zajmująca gra. Z każdym kolejnym epizodem fabuła stawała się coraz bardziej intrygująca i coraz bardziej pokręcona. Do tego stopnia, że człowiek nie potrafił sobie odmówić ukończenia tej pozycji. Chociaż coś wydawało się pewne, to jednak los zmuszał nas do padnięcia na kolana i siłowania się z kolejną rzeczywistością, dającą nam się srogo we znaki.

Nie mogę tak po prostu powiedzieć, że Life is Strange mi się podobało albo nie podobało. Ten tytuł zdaje się być ponad takie terminy. Z jednej strony Chloe wkurzała mnie do tego stopnia, że chciałem ją cisnąć pod pociąg, z drugiej jednak ciężko było jej nie lubić, kiedy się ją lepiej poznało. Nie wspomnę też o tym, że ta pozycja to głównie interaktywna opowieść, której daleko do miana zwykłej gry, a co za tym idzie niektórzy gracze mogą mieć z tym problem. W końcu akcja w Life is Strange z pozoru nie jest tak dynamiczna, jak w podobnych tytułach.

Jestem zdania, że warto zagrać w pierwszy epizod, który jest darmowy i samemu zadecydować, czy jest ona warta waszej uwagi. Być może wam się spodoba i – tak jak mnie – wciągnie was na dłużej.

Mefisto

#113. Life is Strange: Episode 5 Read More »

#108. Life is Strange: Episode 4

319630_20180108223019_1

Następny epizod zaczynamy w alternatywnej rzeczywistości, gdzie wszystko – dosłownie wszystko – jest na odwrót. Przyjaźnimy się z ludźmi, których uprzednio nienawidziliśmy, nasz chłopak (albo prawie-chłopak) wybrał inną dziewczynę, a my, zdezorientowani, uciekamy gdzie pieprz rośnie. Czyli do Chloe.

Niebieskowłosa, a właściwie teraz blondwłosa dziewczyna, która okazuje się kompletnym geekiem, opowiada nam historię swojego stanu. Odnosi się to – oczywiście – do uratowanego ojca. Z naszą przyjaciółką spędzamy cały dzień, noc i niedługą chwilę rankiem, aby – po trudnej decyzji – ucieć z powrotem do naszej rzeczywistości, gdzie czeka na nas ta stara, dobra Chloe.

Naszą misją staje się łączenie poszlak i włamanie do pokoju głównego podejrzanego celem zebrania dowodów. Kiedy mamy to, co potrzebujemy, niebieskowłosa ciągnie nas do Franka, aby wyprosić u niego szyfr odnośnie imion jego klientów. Powiem wam tak: aby dojść do rozwiązania, gdzie nikt nie ginie, nie zostaje ranny, ani nie kończy się awanturą, zajęło mi to sporo. Patrząc na to, ile wycierpiał Frank, jestem zdania, że moce Max sprawdziłyby się w obozie tortur.

Mając wszystkie poszlaki, łączymy je w jedną całość, aby dotrzeć do miejsca, a właściwie sceny zbrodni i odkryć, co stało się z Rachel.

Postanawiamy, a właściwie Chloe postanawia, dopuścić się samosądu i ukarać głównego podejrzanego. Udajemy się więc na imprezę, którą finansuje rodzina chłopaka, jednak dosyć szybko ją opuszczamy z powodu otrzymanej wiadomości tekstowej. I  oczywiście wszystko musiało pójść nie tak…

Jak zawsze los rzucił nam kolejną kłodę pod nogi, oczekując, że jeśli nie potrafimy jej przeskoczyć, to będziemy w stanie ją przesunąć.

Mefisto

#108. Life is Strange: Episode 4 Read More »

#103. Life is Strange: Episode 3

319630_20180103004107_1

Na samym wstępie muszę przyznać, że twórca postawił na stopniowy rozwój fabuły, który jak złapie w swoje szpony to nie wypuści, aż do momentu ukończenia gry. Epizod 3 nie tyle, co mnie zadowolił, co zaskoczył i wessał w odmęty tej pokręconej opowieści i wspólnie z Max udaliśmy się na kolejny poziom przygody.

Epizod 3 zaczyna się od pokazania nam, jak nasza główna bohaterka przeżywa śmierć koleżanki, w szczególności, że nie udało mi się jej uratować. Wstyd, Diable, wstyd. Rozglądając się po pokoju możemy znaleźć króliczka Kate, którego z powodu tych nieprzyjemnych okoliczności adoptowaliśmy. Internet przesączony jest żalem po jej śmierci (co jest zabawnie okrutne, bowiem nikt poza nami nie chciał jej pomóc).

Nie mamy jednak czasu na żałobę, ponieważ Chloe informuje nas, aby spotkać się przed budynkiem szkoły i zrealizować jej szalony plan. Na miejscu nasza niebieskowłosa przyjaciółka informuje nas o zamiarze włamania się do szkoły. Wróć. Przecież ona ma klucze, więc po prostu sobie tam wejdziemy. Zgadzamy się na to (bo jaki mamy w końcu wybór), ponieważ ma to nam pomóc zebrać wskazówki odnośnie tego, co stało się Kate, czy też koleżance Chloe.

319630_20180103012938_1

W skrócie powiem, że cała akcja przebiegła dobrze i już myślałem, że opuszczą budynek niezauważone, ale na co mogła wpaść lazurowa panna? “Chodźmy popływać!” Skończyło się to oczywiście chowaniem się po kątach przed ochroniarzami… Udało nam się jednak uciec do domu Chloe i tam spędzić noc.

Po uczestniczeniu w lekkiej, rodzinnej kłótni, kontynuujemy naszą misję i po włamaniu do szkoły, postanawiamy się włamać do samochodu campingowego dilera narkotyków. Oczywiście, gdy znajdujemy to po co przyszliśmy, Chloe robi kolejną tego dnia awanturę, obwiniając wszystkich dookoła, włącznie ze swoim zmarłym ojcem, bo inaczej musiałaby obwinić siebie. Zostajemy odwiezieni do szkoły, aby przekonać się o kolejnym zwrocie akcji.

Nasza moc pozwalała nam dotychczas cofnąć czas do pewnego określonego momentu, raz udało się nam go zatrzymać, a tym razem – wpatrując się w zdjęcie – udaliśmy się do momentu, gdzie ojciec Chloe jeszcze żył, ale niedługo miało się to zmienić. Chcąc naprawić jej życie, zmieniamy bieg historii i “budzimy się” w alternatywnej rzeczywistości, gdzie wszystko wydaje się być lustrzanym odbiciem tego, co do tej pory się wydarzyło.

A Chloe? No właśnie…

319630_20180108222438_1

Gra uczy, że nie da się naprawić przeszłości bez poniesienia konsekwencji. W tym momencie zostałem zaskoczony i – cóż rzec – całkowicie pochłonięty przez trzymającą mnie w napięciu fabułę!

Mefisto

#103. Life is Strange: Episode 3 Read More »

#085. The Long Dark: Episode 1

Screenshot at 2017-09-20 19-11-45

Śmiało mogę napisać o tej grze: w końcu. W końcu wydano pierwsze dwa z pięciu epizodów naszych przygód w świecie, w którym prąd zanikł, a świat spowiła mroźna cisza. Czekałem na ten dzień długo i – w końcu – miałem okazję zagrać i podziwiać historię, w jaką twórcy gry ubrali całą mechanikę rozgrywki.

The Long Dark to gra wydana 22 września 2014 przez Hinterland Studio Inc. Początkowo jedyne, co można było robić w grze to zwiedzać stworzone lokalizacje, walcząc z zimnem, głodem i dziką zwierzyną. Jest to typowa gra eksploracyjna, która w momencie swojej premiery, pochłonęła całkowicie mnie i tysiące innych graczy na całym świecie.

Screenshot at 2017-09-20 19-12-17

Dzisiaj jednak rozpiszę się na temat pierwszego epizodu The Long Dark, czyli początku naszej przygody.

Nazywamy się William Mackenzie i jesteśmy pilotem. Budzimy się w miejscu o nazwie Great Bear. Nasz samolot rozbił się, a my jesteśmy ranni. Powoli wyciągamy ostrze z dłoni i szybko dociera do nas, że musimy przeżyć: opatrzeć ranę, zadbać o źródło ciepła i znaleźć schronienie, aby odpocząć. Tak wyglądają nasze pierwsze dni w wąwozie: przeszukujemy wszystko, co się da, aby zebrać bandaże, lekarstwa, drewno na opał i skromny prowiant.

Gra uczy cierpliwości, bowiem rozpalenie ogniska zajmuje czas (jeśli nie mamy benzyny lub innego paliwa jako wspomagacza), a i nie zawsze się udaje. Szansa na ogień jest zależna od jakości materiałów.

Mając ogień możemy stopić śnieg i pozyskaną w ten sposób wodę zagotować, aby w końcu napoić się po tym traumatycznym przeżyciu. Potem szukamy pożywienia, które odnajdujemy w postaci mięsa z martwego jelenia. Nasze skromne zapasy już dawno są zjedzone, a żołądek wręcz błaga o posiłek… Jelenie mięso jest sycące, chociaż trochę ciężkie. W tej grze waga noszonych przez nas rzeczy (w ekwipunku, jak i ubrania) wpływa na naszą szybkość i zmęczenie.

Po kilku dniach jesteśmy zregenerowani na tyle, aby ruszyć w dalszą drogę, wspinając się po wzniesieniu. Poruszamy się utartym szlakiem, omijając niebezpieczeństwa, jakie niosą za sobą chłód, głód i dzika zwierzyna.

Screenshot at 2017-09-20 20-02-54
Gra daje nam możliwość upolowania królika poprzez rzucania w niego kamieniami. Nie muszę chyba wspominać, że jestem tak beznadziejnym przypadkiem gracza, że nie udało mi się upolować żadnego – nawet takiego, który zablokował się w teksturach…

Wilki czają się na każdym kroku, a my musimy umiejętnie omijać je albo bronić się przed nimi. Inaczej czeka nas rychła śmierć.

screen_ce73b804-d027-4ff4-9a8d-0f35cfd07df9_hi

Możemy się chronić w opuszczonych samochodach. Przynajmniej jest tam ciepło i wilki nie mogą nas dopaść, a czasem w schowkach kryją się jakieś dobra, które pomogą nam przeżyć.

screen_13a52cc8-0bb1-4ea8-9e11-f61b6045dcd1_hi
Wilk miał w poważaniu, że jestem w samochodzie. Ach to moje szczęście…

Docieramy do Milton, gdzie spotykamy ostatnią żywą osobę, która pozostała w tym miejscu: Grey Mother. Przynajmniej tak się przedstawiła. Kobieta, mimo ślepoty, słuch ma nieziemski i trzyma nas na muszce nim wciągnie nas w ciąg misji, które mają udowodnić naszą wartość, a także przybliżyć jej historię. Zadania są dosyć proste – uzbieraj chrust, przynieś jedzenie, zanieś gdzieś jakiś przedmiot. Niestety, wilki komplikują wiele spraw, ale Grey Mother tłumaczy nam, jak można je odstraszać. Z czasem (jeśli ufa nam na tyle) zdradzi nam sekret, gdzie można zdobyć coś do skutecznej obrony samego siebie.

Epizod pierwszy kończy się w momencie, gdy opuszczamy Milton, bogaci w informacje, którymi podzieliła się z nami Grey Mother, a które pomogą nam w dalszej podróży.

W między czasie dowiadujemy się, jak znaleźliśmy się w Great Bear i kto z nami podróżował. Twórcy gry również podkreślili, że elektroczność “wyparowała” na skutek zorzy polarnej (co ma znaczenie w późniejszym etapie rozgrywki).

Epizod pierwszy był idealnym przypomnieniem mechaniki gry (bowiem odstawiłem The Long Dark na długi czas). Krok po kroku, a raczej dzień po dniu otrzymywaliśmy zadania wdrażające nas w nową rzeczywistość, gdzie jesteśmy zdani na własne umiejętności przetrwania. Dzika przyroda atakuje na każdym kroku, zmuszając nas do coraz odważniejszych posunięć. A wszystko to, by przeżyć i dotrwać kolejnego dnia.

Mefisto

#085. The Long Dark: Episode 1 Read More »

#081. The Kindred

373410_20170915222401_1

The Kindred to gra stworzona przez Persistent Studios i Nkidu Games Inc., wydana w lutym 2016. Jest to kolejny sandbox na mojej liście polegający na budowaniu i rozrastaniu miasta, skoncentrowana na odkrywaniu i wykorzystywaniu technologii do rozbudowy nowego domu Kinów.

Miałem przyjemność zagrać w wersję alpha 8, która najeżona jest błędami i niedogodnościami, bowiem do ukończonej wersji gry ma przed sobą długą drogę.

W tej grze jesteśmy swego rodzaju bogiem dla Kinów, którzy uciekając przez swym ciemieżcą, teleportują się na losowo wygenerowaną przez nas planetę. Naszym zadaniem jest pomoc biednym duszyczkom w budowie ich nowego domu.

373410_20170915223402_1

Ochoczo wszedłem w nową rolę, stworzyłem świat, trochę zbudowałem i go popsułem. Zacząłem więc jeszcze raz i powoli zacząłem rozumieć działanie tej gry.

373410_20170915223440_1

Chociaż są to dopiero początki The Kindred – bowiem nie wydano jeszcze, ani bety, ani finalnej wersji gry – gra jest już dosyć rozbudowana. Możemy budować domy, tworzyć kopalnie, kazać Kinom zbierać surowce, zakładać hodowle, ale też możemy kazać im badać nowe technologie, które pozwalają do korzystania z zaawansowanych maszyn zasilanych na różne sposoby – poprzez spalanie węgra, wiatraki bądź któryś z dostępnych rodzajów elektrowni (np. wodnej). Sami Kinowie posiadają talent w niektórych umiejętnościach, więc możemy przydzielać ich do prac, które idą im najlepiej. Jeśli jednak Kina, który dobrze gotuje, przydzielimy do kopalni to nie zabije przypadkiem  się kilofem tylko będzie kopał wolniej niż Kin dzielący geny z kretem.

Przyznam szczerze, że bawiłem się przednio. Chociaż cel gry to budowa miasta i pomoc Kinom, ja latałem po mapie szukając rzadkich surowców, aby tworzyć coraz bardziej zaawansowane przedmioty, bawiłem się w pasterza i kazałem dwunastoletniej Kince biegać za lisem z siekierą za to, że moją jedyną kaczkę zjadł. Udało mi się przypadkiem zasypać Kina, kiedy łatałem dziury po kopalni i musiałem organizować akcję ratowniczą już emerytowanego Kina (bowiem tyle ona siedziała pod ziemią, że zdążyła przejść na emeryturę). Z powodu bliżej mi nieznanych moi mali ludkowie byli przez długi czas na diecie ziemniaczanej, bo inne warzywa się psuły (nie gniły tylko nie można ich było zerwać).

Kinowie teleportują się do nas co jakiś czas, jednakże musiałem wyłączyć tą opcję, ponieważ nie nadążałem z produkcją łóżek dla wszystkich i zamiast chodników miałem bezdomnych na ulicy. Miałem też parkę, której dostawiłem łóżeczko dziecięce do łóżek, aby postarali się o potomstwo. Niestety tak się nigdy nie stało. Może błąd gry, może po prostu się wstydzili, podczas gdy całe miasto przychodziło jeść obiad na stole w ich domu…

Innym Kinom musiałem odebrać kołyskę, bo zrobili tyle dzieci, że brakowało miejsca w ich wygodnym lokum. Dobrze, że w grze nie ma królików, bo bałbym się, że podejmą się wyzwania…

Gra ma też błędy – przykładowo zepsute jedzenie, Kinów, którzy mimo nakazu pracy stoją i nie wiedzą, co ze sobą począć. W przypadku usuwania bloków, czasem pozostają czerwone markery, które z upartością godną osła usuwam, aby odkryć przy następnym włączeniu gry, że powróciły i to w jeszcze większej liczbie. Gra czasem zamarza i wywala mnie do pulpitu, a przy autozapisach często zawiesza się na chwilę. Mimo tego jest całkowicie grywalna.

W chwili obecnej The Kindred urzekło mnie dosyć mocno i staram się budować Kinom nowy, wspaniały dom, w którym każdy ma pracę, co zjeść i gdzie spać (nawet jeśli to chodnik pod czyimś domem). Bardzo spodobał mi się element technologiczny z możliwością produkcji prądu i zasilania urządzeń elektrycznych. Cały czas rozwijam swoje miasto, aby w domu każdego Kina zawitał prąd i zaawansowana technologia w postaci kuchenek do gotowania wykwintnych dań.

The Kindred jest moim zdaniem warte polecenia. Będę tą grę obserwował z nadzieją, że każda kolejna aktualizacja przyniesie jeszcze więcej atrakcji, które z miłą chęcią opiszę na blogu.

Mefisto

#081. The Kindred Read More »

#079. Mad Max – rzeczy nieprzewidziane

Postanowiłem – z racji faktu, że czasu mam ostatnio niewiele – przejrzeć screenshot’y, które aktywnie i z chęcią robię podczas grania, aby wybrać kilka, które opisują świat gier z innej strony. Ze strony błędów, zdarzeń losowych, czy po prostu śmiesznych sytuacji.

Na pierwszy ogień idzie Mad Max.

234140_20161030224339_1

Ci ślicznie ubrani panowie zawsze biegają jak z osą w tyłku i wydają dźwięki jak Smoczyński. Strój mnie po prostu powalił (tego pana zresztą też).

Zbieranie wody w kibelku. Dosyć częsty motyw w grach surwiwalowych. Także jeśli gracie w ten typ gry, a nie wiecie, co robić, lećcie do kibelka. Kibelek pomoże, kibelek radzi, kibelek nigdy was nie zdradzi!

234140_20161104213554_1

Jedno z moich ulubionych: kij z tego, że masz kolce na samochodzie, oni i tak będą skakać na maskę i fruwać w taki sposób, jak pan powyżej. Normalnie jakbym zawiesił chorągiewkę.

234140_20161116183251_1

Mad Max i jego super siła. Cios wydłużył temu panu szyję.

A to mój osobisty faworyt, który powinien dostać nagrodę najlepszego screen’a roku.

234140_20161104214000_1

Próbowałem tą miłą, aczkolwiek spragnioną, panią napoić i niestety uderzył w nas samochód.

234140_20161104214135_1

Biedna pani umarła, ale nie tak bardzo, by zapomnieć o pragnieniu. Niestety pić już nie chciała, pomimo iż biegałem jak opętany, by ją napoić.

Mam nadzieję, że ta skromna galeria przypadła wam do gustu i niektórym poprawiła humor. Obiecuję, że będę się starał psuć grę, aby mieć takich jak najwięcej. 😉

Mefisto

#079. Mad Max – rzeczy nieprzewidziane Read More »

#075. Beholder

Screenshot

Beholder. Gra, w której zmuszeni jesteśmy do podejmowania decyzji – dobrych lub złych. Niekiedy decyzje podejmowane są za nas, a my możemy jedynie podążać za ustalonym już harmonogramem wydarzeń.

Gra została stworzona przez Warm Lamp Games i wypuszczona na platformę Steam dziewiątego listopada 2016. Muszę to przyznać z ręką na sercu, że gra urzekła mnie swoją niebanalnością, dziwnością, jak i ułudnym poczuciem władzy. Wszakże to my możemy donieść na kogoś i pozbyć się go z grona naszych lokatorów. To my poniesiemy konsekwencje złego wyboru.

#075. Beholder Read More »

#003. Inny system

Notka ta chodziła mi po głowie już od jakiegoś czasu, zatem pozwalam w końcu mojej żądzy przejąć nade mną władzę. Przyznam bez bicia, że komputerami interesuję się odkąd dostałem moją pierwszą maszynę (będzie to z 14-15 lat temu). W porównaniu z możliwościami samego mojego telefonu, była to śmieszna zabawka. Brak internetu w tych czasach to była rutyna, więc ograniczałem się do tego, co miałem w mojej puszce. Na komputerze miałem początkowo dwie gry: Mario i Kapitan Pazur. W obie grałem do bólu, raz po razie, aż się teraz zastanawiam, jakim cudem mi się to nie znudziło. Może dlatego, że klimat tamtych czasów był inny i w gry grało się, bo były dobre i wciągały samą fabułą (fabuła w Mario, haha!)? A może po prostu dlatego, że miałem jakąś dziwną wersję Mario i mogłem zasuwać w obie strony, jak opętany (przejść Mario w lewo – ile emocji!).

Następną grą, którą odpaliłem na tym mocarnym sprzęcie był Warcraft III. Moja karta graficzna nie spełniała minimalnych wymagań gry (całe 8mb) i tekstury postaci ładowały się białe. Ale znowu grało się, aż palce bolały, a noc zmieniała się w dzień.

Potem miałem Heroes of Might & Magic III – grało się w to z ojcem, rodzeństwem, przyjaciółmi, nawet z psem w ostateczności… A sierściuch mnie ogrywał na słodkie oczka. Do dzisiaj wracam do tego tytułu z sentymentu do dni, gdy komputer łoił mi skórę do tego stopnia, że nie ruszałem się z zamku, modląc się o poniedziałek, by zrekrutować nowe jednostki, kiedy sadysta komputer czaił się w mroku i dawał mi do zrozumienia, że żywy tej rozgrywki nie opuszczę (psychicznie zdrowy też nie).

A dalej to miałem już sporo gier.

Assassin’s Creed, Dragon Age, Star Wars, itd. Wszystko, co potrzebuje nałogowy gracz, aby zapełnić wolny czas, a nawet wypchać i ten, który teoretycznie nie był wolny. Grało się dla osiągnięć, dla fabuły, czasem nawet i dla ładnych widoków w grze. Zawsze był jakiś powód. Ale numerem jeden była dla mnie zawsze fabuła, która musiała wciągać. Fabuła była życiem dla samej gry i jej postaci, sprawiała, że wczuwasz się w swoją rolę i ratujesz królestwa, biedne smoki przed agresywnymi księżniczkami, czy po prostu mordujesz wszystkich wokół i cieszysz się z udanej masakry (w każdej części GTA i obowiązkowo Saints Row).

Aczkolwiek, pomimo przydługiego wstępu, nie mam zamiaru rozpisywać się o grach. Na to też przyjdzie pora. Zamiast tego chciałbym napisać o czymś, co zwie się system operacyjny. Zdecydowana większość świata ma Windowsa. Ja sam go miałem do momentu, aż ktoś ukradł mi laptopa (a niech ci zasilacz w twarz wystrzeli, kradzieju!). A potem zaczęła się moja przygota z Mintem.

Mint, a dokładniej Linux Mint to system, który wpadł mi w ręce tak przypadkiem. Skoro i tak skończyłem goły i wesoły, bez pieniędzy na nowy komputer, czy kolejną licencję na Windowsa, postanowiłem go wypróbować. Byłem niechętny, opierałem się, nawet nie potrafiłem z niego korzystać, chociaż nie ma w nim nic trudnego. Była to chyba jedynie kwestia mojej psychiki i korzystania z “nowej” rzeczy. Nie lubiłem go, bo nie chciałem go lubić. Bo co to w końcu było? Miałem Windowsa, a tutaj nagle trzeba się przyzwyczajać do czegoś innego. Wszystko było z nim źle, bo nie chciałem się przestawić. Jeszcze miałem wtedy nieopisaną złość do świata, że to akurat mi skradziono laptopa razem z dorobkiem mojego życia. Wściekałem się, wkurzałem, nie próbowałem nawet zrozumieć, gdy robiłem błąd. Po prosty winny był ten “inny” system, którego nie chciałem poznać.

Po czasie przeszło mi. Przestałem wyzywać Linuxa. Przestałem twierdzić, że jest do niczego i robi mi tylko na złość. Nie robił. Działał tak, jak go twórcy stworzyli. Nie wieszał się, działał szybko i sprawnie na bardzo starym sprzęcie. Nawet udało mi się zainstalować na nim grę, co mi się nawet nie śniło (wiedziałem, że można, ale myślałem, że to jakaś najczarniejsza magia, wiedza tajemna, voodoo i pit w jednym – jednym słowem nie do ogranięcia dla takiej osoby jak ja). Instalacja gry nie była trudna, grę dało się przejść bez problemów. Tą grą była Star Wars: Knights of the Old Republic II. Nie grałem w nic konkretnego przez kilka miesięcy, ponieważ nie miałem na czym. A tutaj nagle takie coś.

Osoba, która zachęciła mnie do Linuxów pokazała mi, jak i przez co instalować gry. Pełen emocji usiadłem i zainstalowałem program zwany WINE (program, który najprośniej można nazwać tłumaczem – tłumaczy Linuxowi, co gra od niego oczekuje i mówi grze, jak na to Linux reaguje). Było to banalnie proste, jak instalowanie aplikacji na andoidzie  – wchodzisz w Google Play i szukasz czego potrzebujesz, klikasz “instaluj”. W tym wypadku jest to Synaptic, który działa na podobnej zasadzie. A potem instalacja gry z płyty i moc była ze mną.

Mint bardzo zaplusował u mnie. Ten nielubiany system dał mi możliwość pogrania w ulubioną grę. Dla miłośnika gier mojego pokroju to sporo, w szczególnie po takim wyposzczeniu. To tak, jak gdyby twój nielubiany kolega z klasy podarował ci nagle kolejną część książki, którą chcesz przeczytać, a której nie możesz nigdzie dostać.

Miałem potem Windowsa do gier razem i Linuxem, któremu wydzieliłem trochę miejsca na dysku (bo dużo nie potrzebował). Na Windowsie tylko grałem; wszystkie prywatne pliki trzymałem na Linuxie, korzystanie z internetu, rysowanie, czy planowanie zagłady ludzkości też odbywało się na Linuxie. Linux stał się potrzebny, niezbędny wręcz do egzystowania w komputerowym świecie.

Niestety mój Windows nr 7 z czasem zaczął się psuć i to nie od mojej głupoty. Wychodzące aktualizacje zagracały go, zainstalowanie Daemon Tools (programu do montowania obrazów płyt) kończyło się czkawką i tysiącej dodatkowych gratów na komputerze, które chociaż wirusami nie były to przejawiały takie zachowanie. Sam program nie chciał działać. Był to dla mnie absurd, że nie mogę zrobić obrazu legalnie kupionej płyty, by się ona po prostu nie zniszczyła pod wpływem mojej intensywnej eksploatacji. Pierwszy raz pojawiło się w mojej głowie takie stwierdzenie, że w Mincie mi to działa, mam odpowiednik Daemon Tools od razu w systemie i nie musiałem nic instalować.

Myślałem też, że to wirus, ale przecież miałem i antywirusa, i niczego nie ściągałem na Windowsie (wszelkie pliki wpierw lądowały na Linuxie, a potem wędrowały na Windowsa po upewnieniu się, że są bezpieczne).

Po długich bólach i bezowonych walkach podjąłem wtedy decyzję, że przechodzę całkowicie na Linuxa, żegnając się z Windowsem na dobre (w prywatnym życiu, w pracy z niego korzystam). I tutaj zaczyna się moja przygoda z grami. Bo o ile miałem ich dużo na Windowsie, na Linuxie zwiększyłem moją kolekcję conajmniej czterokrotnie. Na systemie, na którym myślałem, że mi żadna gra nie będzie działać. Owszem, większość gier nie została zrobiona na Linuxa i bywały z nimi przeboje. Głównie z powodu mojej niewiedzy, rzadziej z braku implementacji czegoś w winie. Jednakże niech pierszy rzuci dyskien ten, kto nigdy nie miał problemu z komputerem, bez względu na system.

Prawda jest taka, że każdy system operacyjny będzie tak idealny, jak ludzie, którzy go tworzą, a także jak ludzie, którzy go używają. Nie ma więc co oczekiwać na ideały. Nie mówię więc, że jest idealnie. Ale Linux mimo wszystko daje radę, idzie do przodu. Powoli, czasem nawet jak krew z nosa, ale się przesuwa. Może i dość często zostaje w tyle, ale Linux biegnie w tym wyścigu z kulą u nogi (brak dużych finansów, by wepchnąć Linuxa bardziej na wierzch), a pomimo przeciwności losu (jak na przykład zablokowany kod źródłowy w programach na Windowsa), potrafi stworzyć program na zasadzie prób i błędów, który skutecznie umożliwi mi używanie gier, czy programów. To jest duży sukces: nie mieć nic, a zrobić z tego wiele. No i mój ulubiony bunt w czystej postaci.

Kolejnym sukcesem Linuxa jest SteamOS. Jest to platforma do gier od Steama oparta na Debianie. Dzięki niej liczba gier na Steamie wspierających Linuxa przekroczyła liczbę 3.000. Wyobraźcie sobie mój opad szczeny, kiedy się o tym dowiedziałem. System, który nie był tworzony do gier, doczekał się portów gier. Wiadomo, jedne porty są lepsze, inne gorsze, głównie robi się nakładki, co może zeżreć dodatkowe zasoby systemu (chociaż jeszcze nie spotkałem gry, które zżerała mi więcej niż było w wymaganiach, a nawet sporo mniej), ale zawsze skupiam się na jednej zasadniczej rzeczy: aby gra chodziła płynnie i dało się w nią grać. Generalnie rzec biorąc to jest to, co otrzymuję. I po cichu liczę na to, że kiedyś gry będą wychodziły na wszystkie systemy i skończy się durna walka “a bo mój system jest lepszy, bo jest wspierany”, a ludzie po prostu zaczną grać w gry dla przyjemności, ewentualnie wspólnej rywalizacji w ramach zabawy. Bo o to w grach chodzi: o granie i dobrą zabawę (oraz hejt na “tych z drugiej frakcji” w grze).

Nigdy nie lubiłem Steama, ale przekonałem się do niego dzięki zasobowi gier, w które mogę pograć na Linuxie. Z 52 gier, które mam w biblitece na Steamie, 31 chodzi ładnie na bezpośrednio na Linuxie, reszta przy pomocy wine, codziennie czytam newsy o nowych grach wydanych na Linuxa (w tej chwili kończę ściągnie Two Worlds, gdzie twórcy użyli wina, by stworzyć Linuxową wersję – spodziewajce się raportu niebawem). Może i są to też stare tytuły, ale nie grałem w tyle gier, że kiedy nadejdzie mi ochota na granie w te najnowsze gry, to będzie już kilka lat później, a gry te, pozwolę sobie zażartować, mogą doczekać się do tego czasu Linuxowej wersji (jak to się stało z Tomb Raiderem, którego ledwo kupiłem, a tu znienacka wsparcie dla Linuxa wyskakuje)…

(pare screenów z różnego okresu mojego giercowania – niektóre zostały zrobione na starym sprzęcie toteż przepraszam za jakość)

Mam nadzieję, że ” Linuxowe dzieje diabła” przypadły wam do gustu (i że nie zanudziłem was opisem). To nie koniec (nie ma tak lekko): mam sporo gier do zagrania, a jeszcze więcej do opisania. Następną notkę poświęcę hołdowi dla niezniszczalnego blaszaka, którego emerytowałem na początku 2016, a następną notką, zaraz po tym, o grze, którą kupiłem dawno temu, a była to moja pierwsza “Linuxowa” gra, którą męczę do dziś.

A teraz wybaczcie. Gry wzywają!

Mefisto

#003. Inny system Read More »

Scroll to Top