krowy

#040. Na wesoło: niespodziewane pluszaki i zwierzaki oraz komputery

W życiu, jak wiadomo, bywa różnie. Jest źle, jest dobrze, jest nijako, jest fajnie. Ostatnio miałem ciężki okres, więc los postanowił najwyraźniej nagrodzić moją cierpliwość.

W skrócie: ja i moja połowa lubimy zbierać pluszaki. Kupujemy różne w różnych sklepach, czasem znajdujemy jakieś w internecie.

Wiecie jak to bywa z kupowaniem na stronach pokroju ebay. Można kupić taniej i można kupić taniej, ale podróbę, która nie wychodzi tanio, bo koniec końców płaci się niemal tyle samo, co w sklepie. Nie lubię takich praktyk (w sensie sprzedawania podróbek i udawania, że wszystko jest ok), bo to zwykłe oszustwo (inaczej by było, jakby ktoś otwarcie informował o tym, że sprzedaje towar wątpliwej jakości), więc poinformowałem angielski oddział firmy zajmującą się dystrybucją tych zabawek o tym, jak ktoś sprzedaje podróbki za oryginalną cenę twierdząc, że to oryginalny produkt. Wszystko odbyło się miło i sprawnie, a o sprawie zapomniałem.

Jakiś czas później dostałem to:

 

 

 

Na początku wyciągając z pudełka tego pluszaka pomyślałem, że zaszła jakaś pomyłka, ale list szybko wszystko wyjaśnił. Zaskoczył mnie ten gest, bo zupełnie się go nie spodziewałem, ale przywróciło mi to wiarę w niektóre firmy, które dbają o swój wizerunek (chociaż w moich oczach on nie ucierpiał).

Dla zainteresowanych: maskotka to Whisper z kreskówki Yokai Watch, którą uwielbiam ze względu na występujące tam Yokai (rodzaj japońskich duchów).

Innym razem stałem w korku z moją śmieszniejszą połową, na które zaczynamy mieć alergię. No, ale co zrobić? Helikopter za drogi, a na farmę po zakupy czasem jechać po pracy trzeba. Jak zareagowalibyście, gdyby korek był spowodowany przez pewnego rodzaju pochód?

img_20160906_152948

My mieliśmy wyszczerz pełen szczęścia i radości. Krówki wesoło dreptały, ocierając się o samochody zdenerwowanych kierowców, magicznie unikając nasz. Odrobina uśmiechu i przyjacielskiego nastawienia potrafi wpłynąć na zwierzaki. Dodatkowo właścicielka stada uśmiechnęła się do nas, kiedy przechodziła na końcu, chociaż była zdecydowanie zdziwiona, że ktoś cieszy się na widok krów. Jak tu się nie cieszyć, skoro ja lubię wszystkie zwierzątką, nawet te korkogenne?

Co do krówek to tutaj mały bonusik z farmy.

img_20161001_144944

Ostatnio trochę pozalewało ulice z racji częstych opadów deszczu. Skutkuje to takimi atrakcjami:

 

https://youtu.be/ZpkPtjhkMSE

I wizytą na myjni, która była odwlekana tygodniami.

img_20161016_152042

Na zdjęciu nie wygląda to tak tragicznie, jak wyglądało na żywo.

Ale było warto wjechać w tę kałużę. Przynajmniej można się było nacieszyć widokiem wody zalewającą całą szybę. Tak, wiem, cieszą mnie dziwne rzeczy.

Kolejną małą, śmieszną rzeczą jest coś, co wybłagała u mnie moja połowa (w zamian za to, że ja wybłagałem coś innego; taki system handlu u nas). Jak myślicie: ile może kosztować komputer? A dokładniej płyta główna. Ja znam odpowiedź na to pytanie. Cztery funty. Około dwadzieścia złotych. Myśmy wydali w sumie ponad dwadzieścia dwa funty, bo kupiliśmy kabelki, obudowę i parę innych drobiazgów dodatkowo.

Moja śmieszniejsza połowa uwielbia komputery i odkryła niesamowitą rzecz jaką jest Raspberry Pi Zero, czyli komputer wielkości… czegoś bardzo małego.

 

 

 

(kilka przykładowych przyrównań; Raspberry Pi Zero jest mniejsze od standardowej kości pamięci w komputerach stacjonarnych)

Jego moc obliczeniowa jest słaba, ale za taką cenę można mieć już stabilny komputer do przeglądania internetu, czy nauki (bo jego twórcom chodzi o to, aby stworzyć dostęp do wydajnych i tanich komputerów, które umożliwą ludziom rozwój).

 

 

 

No i przekonałem się na własne oczy, że można pograć w bardzo okrojoną wersję Minecrafta. Na tyle okrojoną, że rozrgywka ogranicza się do stawiania bloków.

img_20161018_185145
Mój domek z betonu

Można Raspberry Pi Zero podłączyć do telefonu, czyniąc ze smartphone’a powerbank dla niego.

img_20161016_215351

Moja połowa ma dostęp do komputera za pomocą konsoli, dzięki połączeniu z internetem. Takie Raspberry Pi może wtedy funkcjonować jako mini serwer albo mini centrum zarządzania. W naszym mieszkaniu Raspberry Pi 1 (większa wersja Raspberry Pi Zero) zarządza ogrzewaniem i światłem (można je zdalnie wyłączyć poprzez stronę internetową). Dodatkowo ogrzewanie samo włącza i wyłącza się o określonych godzinach, a (mam nadzieję, że moja zdolna połowa to zrobi) w planach jest ustawienie ogrzewania pod względem temperatury w domu. Dzięki temu nie zgrzewam się, ani nie marznę.

img_20161011_153956
Raspberry Pi Zero vs Raspberry Pi 1

Ciekawostką jest, że Raspberry Pi Zero ma domyślnie większą moc obliczeniową z racji tego, że jest podkręconą wersją Raspberry Pi 1, aczkolwiek Pi 1 również można podkręcić.

Raspberry funkcjonuje na systemie operacyjnym opartym na Debianie (Linux), który nazywa się Raspbian. Są również inne wersje systemów Linuxowych, które umożliwiają np. zrobienie kina domowego z Raspberry Pi.

img_20161011_235917

Osobiście niezbyt go używałem, ale wydaje się prosty w użytku – idealny dla ludzi, którzy zaczynają swoją przygodę z Linuxami. Typowo Linuxowa konfigurowalność pozwala go jednak ustawić wedle własnego uznania, więc zaawansowany użytkownik może pozmieniać większość ustawień (jeśli nie wszystko) jak leci.

 

 

 

Raspberry Pi to bardzo rozległy temat, ale planuję do niego wrócić z racji faktu, że jest to hobby mojej połowy i prawdopodobnie Raspberry Pi Zero niedługo zostanie gdzieś zastosowane (nie powiem gdzie; będzie niespodzianka).

A tymczasem życzę wszystkim dużo niespodzianek i dużo radości. Na jesienną porę to jest jak promień słońca ogrzewający zmarźnięte ciało.

Mefisto

#040. Na wesoło: niespodziewane pluszaki i zwierzaki oraz komputery Read More »

#030. Cztery dni z życia diabła

Ostatnie dni były, chcąc nie chcąc, pełne wrażeń. Trochę miłych gestów, trochę niemiłych wydarzeń. Po prostu samo życie. Pozwólcie, że przybliżę Wam moją historię. Uwaga, będzie długo.

Piątek

Jak już wspomniałem piątek to był wielki dzień. Okazał się już od samego rana, gdzie włączyłem pracowego laptopa i, pomimo dnia wolnego, popracoholizowałem sobie w najlepsze. A tak na poważnie: było do zrobienia coś, co wymagało nadzoru z mojej strony. Niestety, ale wyjazd mój skomplikował nieco moją pracę, ale udało się pogodzić obie rzeczy. A przepracowane godziny mogę odebrać sobie jako wolne. Wilk syty i owca cała.

Potem ruszyłem do miejsca przeznaczenia. Znaczy się do lekarza. Lekarz oddalony ode mnie o 70 mil, bo specjalista. Trochę ponad godziny jazdy. Mam ochotę się śmiać, bo zajęło nam to prawie dwie godziny. Dlaczego? Bo wyszło słońce i “cywilizacja” pojechała samochodami do zoo. Czy wspomniałem, że zoo mieści się zaraz przed zjazdem na drogę szybkiego ruchu? Tym sposobem stałem w korku na jedynym zjeździe. Stracone 30 minut. Po drodze ponformowałem klinikę, że się raczej spóźnię, bo droga jest nieprzejezdna.

Dalej było miło, bo zjechaliśmy z wiejskich dróg na autostradę i tam dało się jakoś jechać. Owszem, pędziliśmy na łeb na szyję i wydawałoby się, że nie byłbym dużo spóźniony, gdyby nie to, że wjechaliśmy do miasta w godzinach lunchu. Kto mieszka w Anglii ten wie, że między dwunastą, a czternastą to najlepiej poruszać się samolotem nad drogami. Cały zaoszczędzony czas zmarnowaliśmy na korki. Koniec końców dotarłem i przeprosiłem panią doktor, która była wyrozumiała.

Porozmawiałem z nią o moim problemie, poczułem się połowicznie wysłuchany, ale zważając na fakt, że wcześniej w ogóle mnie nie słuchano, to była pozytywna odmiana. Pierwszy raz zlecono mi badania krwi inne niż ogólne (za każdym razem sam zakręcałem mojego lekarza z przychodni, aby dodała je do pakietu).

Potem był powrót i znowu masakra. Korki. Najlepsze jest to, że nic na drodze nie było. To znaczy było. Znak ograniczający prędkość z 70 mil na godzinę do 50 (podobno były roboty na drodze: chyba niewidzialne jakieś, bo żadnych nie zauważyłem). Dlatego przez kilkanaście mil jechaliśmy około 25, a potem dobijaliśmy do 80, by ostro hamować i jechać przez chwilę 40. Nawigacja próbowała nas kierować na inne drogi, które były zamknięte, więc powrót się tylko wydłużał i wydłużał. Koniec końców byliśmy tak wypruci, że zajechaliśmy po jedzenie na wynos i arbuza, a potem do domu.

 

Sobota

Sobota była już milej spędzona. Nic nie robiliśmy w biegu. Poszliśmy na dwunastą na prostest w centrum w sprawie likwidacji tysiąca miejsc pracy w urzędzie, w którym pracuję. Nie, mnie to nie grozi (pobodno), ale pozbycie się 1/6 pracowników zdecydowanie wpływnie na pracę, w tym prawdopodobnie i moją.

Po złożeniu sygnatury pod petycją, ruszyliśmy z powrotem w stronę samochodu. Przy okazji zaczęliśmy robić zdjęcia uliczkom i budynkom, i w ten sposób dotarliśmy na uliczkę, gdzie sprzedają japońskie antyki oraz kimona. Także mam nowy powód do oszczędzania pieniędzy. Trzymajcie kciuki.

Wychodząc ze sklepu zboczyliśmy nieco z naszej ścieżki i weszliśmy na teren opuszczonego kościoła. Był ładny, ale bardzo zaniedbany, bo był pomazany sprejem w wielu miejscach i walały się tam śmieci (w tym puszki z polskim piwem).

Przeszliśmy się po okolicy, którą choć znamy bardzo dobrze, to tamtą uliczkę niezbyt kojarzyliśmy. Chcieliśmy się udać do muzeum, ale odłożyliśmy to na poniedziałek, bo trzeba było jeszcze zrobić zakupy.

IMG_20160827_124657
Ciekawy sposób zbierania jabłek

Pojechaliśmy do chińskiego supermarketu i zrobiliśy potrzebne zakupy. Głównie słodkości, które nie zawierają takiej ilości cukru, jak europejskie, więc mogę się nimi zajadać. Nie wspomnę już o jakości i walorach smakowych, bo Europa powinna się biczować za syf dostępny w sklepach. Dodatkowo zaczyna się powoli okres na pomarańcze olbrzymie (Pomelo). Kupiłem pierwszą w sklepie. Wielka, ale mało słodka. Trafiła do lodówki. Za kilka dni powinna być już dobra.

IMG_20160827_153109

Potem udaliśmy się do polskiego sklepu, gdzie spotkaliśmy się z promocją. Wszystko o połowę taniej. Niestety nie był to chwyt marketingowy. Zamykają sklep, który może i nie był najlepszy, ale był dosyć blisko od domu. Aż dziwne, bo sklep znajduje się niedaleko polskiego kościoła i nigdy nie narzekał na brak klienteli.

Wróciliśmy do domu i, zrelaksowani po całym dniu, oglądaliśmy sobie dramę o nazwie Ramen Daisuki Koizumi-san. Jest to krótka (czteroodcinkowa) seria o dzieczwynie, która uwielbia ramen i odwiedza różne sklepy sprzedające to pyszne danie. Drama jest fikcyjna, ale sklepy są prawdziwe i mam nadzieję, że kiedyś je odwiedzę. Przez tą dramę mam ochotę na ramen.

Niedziela

Niedziela zaczęłą się od zakupów. Kupiliśmy potrzebne produkty w polskim sklepie. Kupiliśmy nawet więcej, bo zostaliśmy zachęceni przez sprzedawczynie tym, że lepiej kupić niż wyrzucić, a przyprawy można trzymać po kilka lat. To był ostatni dzień istnienia tego sklepu, który wydaje się, że był od zawsze. A teraz tak po prostu zniknął. To jest na swój sposób przykre, że historia może się różnie potoczyć. Jestem ciekaw, co się stało z klientami. Byliśmy w sklepie trochę czasu, a nikt nie przyszedł, mimo sporego szyldu z informacją o wyprzedaży.

Potem pojechaliśmy do naszego zakątka. Pierwsze co zrobiłem to wyleciałem z auta, krzycząc “krowy”, bo te właście zwierzęta zauważyłem. Cóż, krowy to nie były, ale na szczęście bardziej były zainteresowane żuciem trawy niż reagowaniem na kogoś, kto podleciał do nich z nadmiarem entuzjazmu.

Tego dnia testowałem aplikację na telefon, która nazywa się Open Camera. Jest to aplikacja do robienia zdjęć, która ma otwarty kod źródłowy i wymaga ledwie kilka megabajtów miejsca. Zaletą tej aplikacji jest możliwość wyłączenia auto-focusa, który jest domyślną i niezmienialną opcją w telefonach z systemem android.

Powiem Wam, że byłem pod wrażeniem. Na telefonie da się robić ładne zdjęcia (odkrycie roku). Fakt faktem, telefon, a dobry aparat to dwie różne rzeczy, ale gdy pod ręką mamy tylko telefon to dobrze mieć na nim soft, który spełnia nasze wymagania. Open Camera jest darmowa i bez reklam (użytkowników tej aplikacji zachęcam do dotowania twórcy, aby wynagrodzić go za jego dobrą pracę).

Fotografowałem wszystko, co się dało, aby testować możliwości aparatu. Oto efekty.

Później pojechaliśmy do sklepu, który sprzedaje żywność ze swojej bądź okolicznych farm. Mają tam bardzo dobre produkty i świeże mięso (takie, które pachnie zwierzęciem, nie padliną). W sklepie sprzedawali też jeżyny, a my widzieliśmy ludzi zbierających jeżyny przy drodze. Uzupełniliśmy zapasy i wróciliśmy do zakątka. Z tego tytułu rozcięliśmy butelkę po napoju i postanowiliśmy sami ich trochę pozbierać. Byliśmy nastawieni, że zbierzemy ich tylko trochę, a musiałem wyciągnąć siatkę, bo butelka nie wystarczyła. Mieliśmy dwa rodzaje jeżyn: leśne i przydrożne, gdzie jeździły auta. Leśne zdecydowanie były lepsze niż przydrożne, chociaż przydrożne były stukrotnie lepsze niż sklepowe.

W domu wykorzystaliśmy je do rogalików. Umieściliśmy po dwie sztuki w rogaliku i posypaliśmy odrobiną cukru. Polecam: bardzo smaczne. W szczególności, jak macie rogaliki domowej roboty. Doskonała przekąska po kare raisu (japońskie curry z ryżem).

To był bardzo udany dzień.

Poniedziałek

Dzień zaczął się miło: od zjedzenia arbuza. A dokładniej od zjedzenia zamrożonego arbuza, bo przypadkiem przestawiłem lodówkę na większe chłodzenie. Jeszcze bolą mnie opuszki palców od trzymania tego arbuzowego loda. Dziwny w smaku, ale dało się zjeść.

Potem udaliśmy się do muzeum. Mieliśmy zobaczyć wystawę o antycznym Meksyku, ale był to ledwie jeden korytarz wypełniony fotografiami i malunkami, które niewiele nam mówiły.

Muzeum na szczęście jest duże, więc niezrażeni zwiedziliśmy inne ekspozycje. Co najgorsze: niektóre rzeczy padły ofiarą wandali, których chyba bawi niszczenie wspólnego mienia (muzeum utrzymuje się głównie ze środków miasta i dotacji). Dodatkowo pan z ochrony łaził za nami, bo robiliśmy zdjęcia eksponatom (bez użycia flesza). No tak: jesteśmy młodzi to na pewno chcemy coś zepsuć. Za to para staruszków każdy obraz sfotografowała z włączonym fleszem pomimo zakazu. Kocham stereotypy.

Uwagę moją przyciągnęła też porcelanowa fontanna, której historia pokazuje naszą “cywilizację wiedzy”. Znajdowała się ona w parku do momentu, aż ją usunięto obawiając się, że stanie się ona ofiarą aktu wandalizmu. W parku stoi za to jej kamienna kopia (kiedyś tam pójdę ją sfotografować). Przynajmniej ta jest odporna na idiokrację.

Potem poszliśmy do parku niedaleko muzeum. Roztacza się stamtąd piękny widok na miasto. Pewnie byłoby jeszcze piękniej, gdybym poszedł na wieżę widokową, ale było za dużo ludzi. Przykre jest to, że park na uboczach okazał się zaniedbany. Anglicy uwielbiają ścinać krzaki, a potem rzucać je na stos w jednym miejscu, by to sobie gniło. Pamiętajcie: dziko rosnący krzak jest brzydszy niż stos gnijących roślin.

Opuściliśmy park i przeszliśmy się uliczkami, podziwiając znane nam miejsca, które zmieniły się pod wpływem pory roku.

Wracając zahaczyliśmy o fontannę i pobawiliśmy się możliwościami nowego telefonu. Oto efekt.

https://youtu.be/lKOIo1OfT1Q

Pamiętacie o pomarańczy? Zjadłem ją. Nie była super słodka, ale przypomniała mi ostatnią jesień, gdzie jadałem kilka na dzień. Z niecierpliwością czekam na dzień, kiedy znowu pojawią się w sklepach.

Mam nadzieję, że dotrwaliście żywi do końca (chociaż do nieumarłych nic nie mam). Tak właście wyglądał mój długi weekend (poniedziałek był wolny w Anglii). Myślę, że dobrze te dni zmarnotrawiłem, bo czuję się nadzwyczaj dobrze. Przydałoby mi się więcej takich dni.

Mefisto

#030. Cztery dni z życia diabła Read More »

Scroll to Top