#307. Z życia urzędnika cz.11

Myślałem ostatnio o tym, o czym można by było napisać w serii notek o urzędniczej pracy. Niestety mój nowy dział jest na tyle sprawny i zorganizowany, że omijają mnie niektóre biurowe problemy. Nie to, że za nimi tęsknię. Jest wprost przeciwnie. Cieszę się, że te małe absurdy zostały za mną gdzieś daleko w tyle i nie spadają na mnie niczym lawina nieszczęść, kiedy ja za pięć minut mam zacząć zbierać się do domu.

Są jednak takie aspekty, które nigdy się nie zmienią. No dobra – może w jakiejś dalekiej przyszłości ktoś wynajdzie panaceum na typowo biurowe choroby, ale postawmy sprawę jasno: to nie wydarzy się w ciągu najbliższych kilku lat, ani nawet w ciągu najbliższych dziesięcioleci.

Problem spędzający mi sen z oczu to nic innego jak oprogramowanie. Może nie ono samo, bo zdaję sobie sprawę, że programista raczej nie miał na myśli doprowadzenie biurowych stworzeń do depresji, ani też pozbawienie urzędników resztek chęci do życia, ale bardziej chodzi mi o moment, kiedy program zaczyna nawalać i musimy się zmierzyć z konsekwencjami tego, co ma się wydarzyć.

Bo przecież program nie wywali się, kiedy zapiszemy postęp, prawda? On będzie czekał jak ostatnia menda, aż kursor zacznie zbliżać się do magicznego “zapisz”. I kiedy będą nas dzielić dosłownie piksele od tej bezpiecznej przystani, od naszej kwestii życia i śmierci, pół ekranu zawali nam informacja tak dosadna w przekazie, że możemy się równie dobrze powiesić. “Wystąpił błąd i program został zamknięty”.

Nawet kiedy staramy się być sprytniejsi od kodu i zapisujemy plik co sekundę, aby uniknąć porażki, na sam koniec okazuje się, że format pliku jest jakiś nie taki i Word, ten sam Word, w którym tenże plik przed chwilą zapisywałem, otworzy go jak puszkę Pandory, wysypie mi na twarz całe to zło składające się z bliżej nieokreślonych kwadracików. □□□□□.

Arkusze kalkulacyjne często wprowadzają mnie w stan niepewności, że jest mnie więcej niż jeden. Ilekroć staram się otworzyć jakiś konkretny plik na współdzielonym przez mój dział dysku, to jest on przez kogoś zajęty. Nie będzie to jednak nikt z moich współpracowników, ani żaden z naszych szefów. Przed twarz wyskoczy mi komunikat, że nie mogę otworzyć pliku, bo już go używam. I nie wiem, co mam w takich momentach robić. Zaakceptować fakt, że jest mnie więcej niż jedna osoba i akurat oboje uparliśmy się na otwieranie tego pliku w tym samym momencie? Co by było, jakby nas było troje?! Walka na arenie, aby uzupełnić tabelki w Excelu?!

Odsuńmy jednak produkcję plików na bok. W końcu w urzędach mamy specjalistyczne programy, robione pod “nasze” potrzeby (przy czym nikt nie sprecyzował, kto kryje się pod słowem “nasze”). Pomimo iż stada programistów polerują kod do perfekcji, to i on nie jest wolny od skaz.

Zdarza się, że ekran ładowania zawiesi się i zostaję ja oraz kręcąca się w kółko ikona ładowania. Już po kilku minutach wpatrywania się w ekran wiem, że mam dwie opcje. Odświeżyć stronę i liczyć się z tym, że dostanę w twarz komunikatem w stylu “wystąpił błąd”, a moja praca pójdzie na marne albo zrobić sobie jednoosobową imprezę w mojej głowie i przez resztę czasu śpiewać you spin me right round, baby, right round, bo przecież nie czekam tak pierwszy raz i mam do reszty zryty beret!

Praca urzędnika na każdym polu potrafi być ciekawa. A jak jest u Was w pracy?

Mefisto

12 thoughts on “#307. Z życia urzędnika cz.11”

  1. A u mnie w robocie jest spoko, bo na większość rzeczy mam wpływ 😛

    A nie możecie się przenieść z Excelem na Google docs? Tam może kilka osób na raz edytować :p

    1. Sama sobie software piszesz? 😀 Fajnie!

      W Excelu też można współdzielić plik. 😛 Tylko nie w tym problem. Problem jest z typowymi problemami w Excelu. 😛
      Na Google Docs nie przejdziemy, bo jako organizacja rządowa musimy przestrzegać standardów i prywatne dane ludzi muszą być na naszych serwerach tudzież na serwerach firm, z którymi mamy rygorystyczne umowy w kwestii bezpieczeństwa. Aby przejść do Googla musielibyśmy podpisać z nimi tego typu umowy, a to jest dodatkowy i niepotrzebny koszt, bo Google nie oferuje nic więcej, co już mamy. 😛

      1. Może Google nic innego nie oferuje, ale problemów nie tworzy xD

        Software nie pisze, mogę go wybrać 😛 i nie jestem tak uzależniona od decyzji innych 😛 więc mam większą wolność i bardzo to sobie cenię ^^

        1. Ale jest nieprzydatny w urzędzie. 😛 Nam wystarczyłby Libre Office, ale prawicowy rząd wycofał alternatywy lata temu i nakazał ujednolicenie standardów (wiadomo: chodziło o £££).

          No i dobrze dla Ciebie. 😉 Ja jestem zwolennikiem rygorystycznych standardów, bo przejechałem się na zaufaniu do ludzi.

  2. moja praca nie jest może typowo biurowa, ale z pisaniem na komputerze mam do czynienia cały czas, więc…. po ostatnich zmianach windowsa, w tekstach worda „zniknęły” mi polskie litery, dosłownie, i tak teraz wyglądają polskie słowa: „ch” maonkw”, (w sumie mógłby być z tego fajny konkurs, pt.zgadnij co to za słowo? i nie, to pierwsze nie jest tym słowem, które uważa się za obraźliwe…. 😀 😀 😀 ), a co śmieszniejsze (dziwniejsze) taką literę można wpisać, wracając kursorem, czyli: piszesz jednym cięgiem – nie ma, wrócisz, klikniesz, wpiszesz – jest…. magia kuźwa….
    oczywiście nasi informatycy przez chwilę głowili się, co z tym zrobić, po czym wpadli na genialny w swej prostocie pomysł: kupić nowe oprogramowanie … niestety, szef nie podszedł do tematu entuzjastycznie, w związku z czym dalej się męczę…
    pozdrawiam ciepło całą rodzinkę …. 😀
    PS. ten sam komentarz zamieściłam pod innym postem, choć wcale nie chciałam, bo mi się jakoś teksty poprzesuwały SAME oczywiście, więc jakbyś mógł go z tamtego miejsca usunąć, bo sensu żadnego nie ma ….. 😀

    1. No niestety, ale oprogramowanie komputerowe jest tak mądre, jak jego twórcy i czasem wyskakują pewne ciekawe i śmieszne “głupoty”. 😀
      Już usunąłem. 😉

Leave a Comment

Your email address will not be published. Required fields are marked *

Scroll to Top